Z teoretycznego punktu widzenia kwestia ciągłości i zmiany politycznej jest podstawowym, żeby nie powiedzieć kluczowym, pojęciem w kontekście analizy tego, czemu nauki polityczne i społeczne przyglądają się w ostatnich latach ze szczególną pieczołowitością – transformacji państwa. Przeobrażenia w łonie systemu, reformy, ewolucje, rewolucje i w końcu popularne ostatnimi czasy „dobre zmiany” odnoszone są jednak nie tylko do teraźniejszości, ale przede wszystkim do przeszłości, w której to – wedle wartości ideologii konserwatywnej – tkwi mądrość tego świata. Stąd też swoistego renesansu zainteresowania doczekała się sprawa m.in. Związku Radzieckiego, państwa totalitarnego, które z natury rzeczy nie było skore do reorganizowania struktur władzy państwowej, a które takowych zmian musiało dokonać po śmierci Józefa Stalina. Jak natomiast wyglądał sam proces przemian i sukcesji władzy nad Zjednoczonymi Republikami Sowieckimi? W podaniu Armando Iannucciego – Włocha z urodzenia, Brytyjczyka z natury – wszystko to działo się w oparach ekskrementów na dywanie w biurze samego Wodza.
Nie powinniśmy jednak ganić twórcy za podejście mało zgodne z wersją historyczną – Iannucci dość szybko daje nam bowiem do zrozumienia, że Śmierć Stalina nie ma najmniejszych ambicji, aby stać się czymś w rodzaju zakamuflowanej satyry i groteski. To iście montypythonowski spektakl, bazujący na specyficznej, brytyjskiej odmianie czarnego humoru, który od widza wymaga odpowiedniej dawki tolerancji i wyrozumiałości. Do tego filmowego kabaretu wprowadza się również element reportażu, przywodzący na myśl konwencję Co robimy w ukryciu Taiki Waititiego i będący swoistym kontrapunktem dla momentami absurdalnych sytuacji zachodzących między spadkobiercami reżimu stalinowskiego. Sekwencja, w której Malenkow (Jeffrey Tambor), Beria (Simon Russell Beale) i Chruszczow (Steve Buscemi) debatują nad martwym ciałem Stalina na temat tego, czy wezwać lekarza, czy może poczekać aż zbierze się komitetowe kworum, jest zestawiona ze stricte realistyczną manierą operatora, wobec czego owocuje naprawdę intrygującym efektem kontrastu, wynikającym z przyjęcia dwóch skrajnie różnych stylistyk wypowiedzi w tym samym czasie. Tego typu okoliczności kształtują więc całościowy wydźwięk filmu, dokonując wyobrażeniowego gwałtu na ograniczonych percepcyjnie zmysłach odbiorcy poprzez nieustaną żonglerkę niedorzecznością i dorzecznością zarazem.
Szkopuł jednak w tym, że choć na poziomie koncepcyjnym pomysł na Śmierć Stalina się sprawdza, to gorzej wychodzi w praktyce. W wielu momentach można bowiem odnieść wrażenie, iż sytuacyjne gagi czynione przez (anty)bohaterów zostały wplecione do narracji na zasadzie czystego hit or miss, szansy i ryzyka, która czasami trafia w sedno, a innym razem wywołuje gest zażenowania. Kiedy zatem uda nam się już wejść w tę konwencję i podłapać czerń humoru prezentowanego przez twórców, to wtedy otrzymujemy łomem po głowie, żartem tak płytkim i nieśmiesznym w swej nieśmieszności, że trudno tłumaczyć go specyfiką brytyjskiego podejścia. Ów konwencyjny kontrast, który jest intrygujący w sferze formalnej produkcji, przenosi się zatem również na aspekt narracyjny, lecz tam niestety sieje wyłącznie spustoszenie i rodzi rzeczywisty dysonans.
Wiele pomyj wylano na Śmierć Stalina również z powodu jego zachodniocentrycznego, stereotypowego podejścia względem wschodniego kręgu kulturowego i samej Rosji, za co lokalne władze zakazały nawet projekcji filmu Iannucciego w kinach. Śmiem jednak wątpić, czy tego typu działanie rosyjskiego zwierzchnictwa było podyktowane tym jednostkowym przypadkiem. Tak jak bowiem wspomniałem, produkcja ta nie ukrywa swego luźnego podejścia do wątków historycznych, stosując je wybiórczo i w bardzo szerokim kontekście, przez co osobiście nie czułem jakiegoś niesamowicie silnego powiązania narracji z casusem rosyjskim – gdyby przełożyć wykładnię Śmierci Stalina na nazistowskie Niemcy, nacjonalistyczną (bo już takową jest) Koreę Północną, czy (z pewnymi modyfikacjami) na jedno z wielu mocarstw zachodnich, to efekt byłby ten sam. Uniwersalność opowieści Iannucciego, choć usprawiedliwia go przed zarzutami o hołdowanie stereotypom, stanowi jednocześnie o braku jej wyrazistości. Gdyby rzeczywiście dało się tu odczuć specyfikę radzieckiego klimatu, gdyby reżyser wniknął mocniej w tkankę przedmiotu, to być może otrzymalibyśmy film bardziej konkretny i – co za tym idzie – narracyjnie spełniony. A tak jest to jedynie ciekawa, lecz niezobowiązująca czarna komedia bez większego morału. Idealnie na start sezonu letniego.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe