Filmy o wychodzeniu z nałogu, podobnie zresztą jak te o raku, ubóstwie i nietolerancji zazwyczaj straszą nawet nie tyle regularnym szantażem, co płytkim dawaniem nadziei. Zapadający się w krzywdzie bohaterowie muszą w pewnym momencie, obowiązkowo w towarzystwie podniosłej muzyki, podnieść swoją umęczoną twarz ku niebu i od tej pory płynąć już w stronę dobrej i szczęśliwej przyszłości, zostawiając za sobą chwile wyniszczającego cierpienia. Taki produkt, opakowany dodatkowo w ładne twarze sympatycznych aktorów, co by widzowi było smutno oglądać ich w chwilach męki, trafia chyba najbardziej do masowego, podatnego na smutek serduszka głównie dlatego, że jako ludzie lubimy idealizować zmiany. Bardzo chcemy uwierzyć, że w życiu każdego następuje taki moment, kiedy jest się w stanie powiedzieć “nie” i jest to “nie” ostateczne, nieskażone jakimikolwiek wątpliwościami i ludzkimi słabostkami. Że gdy całe dnie spędzamy jedynie w otoczeniu naszych własnych demonów, to musi trafić się taka chwila, z którą one wszystkie znikną, a my, wymęczeni po latach walki, ale jednak szczęśliwi, spojrzymy w kompletnie innym niż dotąd kierunku. I choć jest to zabieg niewątpliwie wdzięczny scenariuszowo, bo udaje mu się znaleźć proste pokrycie w antycznej jeszcze zasadzie punktu kulminacyjnego, to trudno nie odczuć wrażenia, że w rzeczywistości nigdy taki punkt sam z siebie nie nadchodzi. Uwalnianie się z wewnętrznej krzywdy nigdy nie jest czekaniem na moment, jest raczej zbiorem momentów, małych kroków, które sami musimy poczynić, osiągniętych podpór, których potem spadając znowu możemy się chwycić. I właśnie dlatego netflixowe 6 balonów mimo sporej liczby problemów zyskuje jednak dożywotnią nutę mojej sympatii. Bo w całej swojej dość standardowej formule nawet kiedy przedstawia letargicznie zmęczone ciała czekające na cud, całkowitą wolność obiecuje jedynie jako efekt konkretnej, wyczerpującej pracy.
Praca została tu zresztą wpisana we wnętrze jednego samochodu i korowód słownych nieżyczliwości pomiędzy Sethem i Katie. Jego, jako niedojrzałego heroinisty z dzieckiem na ramieniu i jej – siostry zmartwionej o wymykające się wspomnienia i wściekłej za systematyczne ich niszczenie. Mimo dosyć znajomej dynamiki cierpiętnik – wspierający 6 balonów jednak radzi sobie ze zręcznym opuszczeniem dobrze kojarzonych ram. Seth bowiem nie zamierza poddać się żadnym reformom; jego wola walki, choć głośno wypowiedziana, jest płynącym z manier kłamstwem podbijanym szczerą troską o własną córkę. Podglądając systematycznie powtarzane etapy narkotycznych ekstaz, od tych pełnych szczęścia do błagania o śmierć, dobrze widzimy, że Seth jest już pogodzony ze staniem w miejscu. Odporny na regularne odwyki, rodzinny ostracyzm czy nawet bardzo kiczowate nagrania drugoligowego coacha (które swoją drogą reżyserka bierze niestety jako objawienie dla swojego filmu) staje się na pierwszy rzut oka postacią ciekawszą od jego pobieżnie zarysowanej siostry, ale od pewnego czasu to właśnie jej widz zaczyna poświęcać coraz większą uwagę.
Między kolejnymi stadiami Sethowego rozkładu jej przywiązanie do brata zaczyna się jawić jako nałóg równie wyniszczający, co ten, który sama chce wyplenić. I chociaż trochę denerwuje brak zarysowanej drogi i charakteru postaci, do której tak bardzo powinniśmy być przywiązani, to na jakiejś płaszczyźnie ten ideologiczny twist robi wrażenie. Głównie dlatego, że w odróżnieniu od kanonu tego typu historii, samotność i brak wsparcia pokonanych rysuje nie jako winę nałogu, a jako, przewrotnie, sposób na jego opuszczenie. Błądzący w kółko Seth bez siostrzanej podpory będzie zmuszony odnaleźć nową, własną. Natomiast Katie odcinając się od toksycznej relacji ma szansę nie tylko odnaleźć własny spokój, ale i zapewnić bratu naukę naprawdę dorosłego życia. Obyczajówka, którą kręci Marja Lewis Ryan domyka wtedy pełne koło, opowiadając obiecaną historię walki z nałogiem rozumianym znacznie inaczej niż jako proste przywiązanie do konkretnych psychoaktywnych preparatów. Problemy zaczynają się wtedy, gdy reżyserka zaczyna w świat tej sundancowej obyczajówki pchać toporne narkotyczne metafory i boleśnie płytkie monologi z offu, nieświadomie cytując największe bolączki Najlepszego i jemu podobnych. Zestawiając ze sobą naturalnie emocjonalnie rozsadzające rozmowy i topiących się w samochodzie pasażerów trudno nie odczuć lekkiego zażenowania i matczynej ręki reżyserki, prowadzącej nieostrożnego widza prostym labiryntem swojej historii. Historii, której rozpisanie jej między dwójkę głównych bohaterów znacząco by posłużyło – niezdarne kreślenie międzyludzkich relacji opartej o ekspozycyjne i krótkie wymiany zdań także nie służą przeprawom przez gąszcz uzależnieńczych metafor. Apogeum kuriozalności zostaje jednak osiągnięte za pośrednictwem dziecięcej bohaterki i córki Setha, która od samego początku dla reżyserki okazuje się być jedynie prostym narzędziem komentującym rzeczywistość, by obrzydliwą tandetą kruszyć serca siedzących przed telewizorami rodzicowatych fanów Opiekuna i Nietykalnych. I do nich głównie film Ryan jest adresowany; dzięki zachowaniu odpowiedniego balansu między kiepskimi wygłupami Dave’a Franco a chwilami emocjonalnego szantażu, mimo kilku ciekawych innowacji i wyraźnie większych aspiracji, dla swojej publiki film okaże się kluskowym feel-good movie, od którego 6 balonów za wszelką cenę starało się oderwać, ale jak na ironię, nie dało rady.