Maria Magdalena – recenzja filmu o zapomnianym apostole Jezusa

Prawie dwa tysiące lat Maria Magdalena czekała na docenienie jej miejsca w historii chrześcijaństwa. Przez wieki uważana za nawróconą grzesznicę, tylko kilka lat temu Watykan przywrócił jej honor jako prawej ręce Chrystusa. Artystyczna wizja jej historii, spod ręki twórcy nominowanego do Oscara filmu Lion. Droga do domu jest dziełem połowicznie udanym, ale co gorsza bardzo nużącym i monotonnym. Zamiast oczekiwanej feministycznej rewolucji widzów czeka spirytualna drzemka.

maria magdalena 01

Oniryczna, podwodna sekwencja, która otwiera Marię Magdalenę, nadaje rytm i temperaturę całemu filmowi. Bezwładne ciało opada się w głębię oceanu, by potem stopniowo zacząć wypływać ku światłu. Tej nieoczywistej metaforze towarzyszą słowa zza kadru wygłaszane przez kobiecy głos. Taka będzie ta opowieść: przepełniona filozofią, pokazująca duchowe uniesienie i wewnętrzne rozterki, ale także niezwykle chłodna. W stworzonych przez operatora obrazach, pięknych i prostych kostiumach i tajemniczej muzyce nietrudno dojrzeć dbałość o szczegóły i wizualne walory produkcyjne. Niestety, choć zarówno obsada jak i doświadczona ręka Gartha Davisa obiecują coś więcej, film nigdy nie przekracza temperatury letniej wody.

Zobacz również: TOP 10: najlepsze filmy religijne

Filigranowa Maria (Rooney Mara) jest kobietą, która choć ciężko pracuje z rodziną oraz pomaga społeczności jako akuszerka, postrzegana jest jako niepełna, ponieważ nie ma męża. Wizja ślubu, do którego przymierza ją ojciec, wywołuje w niej konwulsje i niepokój. Próbuje zrozumieć swój stan ducha i ciała poprzez wizytę w synagodze – zostanie z niej wyrzucona, bo przyszła tam bez rodziny, co traktowane jest jako zniewaga. Ojciec organizuje egzorcyzmy, by wygnać z niej diabła. Drastyczna scena topienia kobiety zestawiona zostanie za kilka chwil z chrztem z rąk Jezusa.

maria magdalena 02

O wędrującym po Judei nauczycielu krążą pogłoski od jakiegoś czasu. Maria udaje się tam wiedziona instynktem, wewnętrznym głosem. Spotkanie z Jezusem (Joaquin Phoenix) nie tylko pozwoli jej stopniowo odnaleźć balans. Zada sobie pytanie, czy może znaczyć coś więcej, niż tylko być czyjąś żoną. Wbrew rodzinie wyrusza w drogę w stronę Jerozolimy z Jezusem i jego uczniami – grupą, która na pierwszy rzut oka wygląda na jakąś niepoważną sektę z małomównym kapłanem o zachmurzonym obliczu. Amerykański aktor ma wielką charyzmę i przeszywające spojrzenie, ale nie robi z tego wielkiego użytku. A poza tym Phoenix jest do tej roli odrobinę za stary – jeżeli jego Mesjasz ma trzydzieści trzy lata, to najprawdopodobniej trochę nakłamał podając datę urodzenia.

Choć scenarzyści pozbyli się „jasełkowego” podejścia do życia Jezusa, stawiając nacisk na relację Magdaleny z Chrystusem i jego apostołami, brak wyraźnej bazy dramaturgicznej zaowocował wieloma scenami, które niczego do historii nie wnoszą. Film mógłby spokojnie trwać pół godziny krócej i nikt tego by nie zauważył. Twórcy starają się pokazać jak ważną dla historii chrześcijaństwa jest Maria Magdalena, jak istotną rolę pełniła za życia Jezusa, ale przede wszystkim po jego odejściu, w pełni rozumiejąc przesłanie głoszonej przez niego wiary. Tych dwoje łączy coś więcej niż relacja mistrz-uczeń, ale reżyser nie chce serwować nam kontrowersji w stylu Ostatniego kuszenia Chrystusa Scorsese. Szkoda jednak, że wiele scen między głównymi bohaterami sprowadza się do łagodnego gapienia się na siebie. Nie ma tu też miejsca na krwawą jatkę, którą zafundował nam Mel Gibson w Pasji. To niewykorzystana szansa, bo kiedy Jezus o obliczu Phoenixa włącza tryb „gniew”, robiąc rozróbę w świątyni w Jerozolimie, od razu przykuwa naszą uwagę.

maria magdalena 03

Założeniem filmu i może jego słabością jest dbanie o to, by nie obrazić niczyich uczuć, choć wiele wydarzeń jawnie nawiązuje do tekstów z Nowego Testamentu. Podróż duchowa oraz quasi-feministyczne decyzje tytułowej bohaterki są tu ważniejsze niż pokazanie prawdziwych uczuć ludzi z krwi i kości. Każde padające w filmie słowo jest „symboliczne” i nie ma miejsca na odrobinę wolności. Dlatego rzadkie i tak dialogi pomiędzy bohaterami w niczym nie przypominają normalnych rozmów, ale filozoficzne dysputy, na które trzeba bacznie zwracać uwagę. Co po pewnym czasie zwyczajnie nuży. Poważna atmosfera Marii Magdaleny udziela się też aktorom – większość z nich stara się nie przekraczać niewidzialnej granicy powagi, wyglądając przy tym jak smutne posągi. Chiwetel Ejiofor wydaje się zupełnie zagubiony, choć jemu przypadła ciekawa rola Piotra, który traci względy Chrystusa na rzecz Magdaleny. Jedynie Tahar Rahim nadaje postaci Judasza więcej serca i energii. Przez chwile nawet jego dramatyczny wątek wydaje się ważniejszy, niż mająca być w centrum Magdalena. Widocznie Davis postanowił upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, starając się nadać sympatii również temu najgorszemu z apostołów.

maria magdalena 04

Na papierze założenia filmu są naprawdę ciekawe. Odkrycie pierwszej feministki chrześcijaństwa, przywrócenie jej należytej godności, opowiedzenie jej prawdziwej historii. Niekanoniczne podejście do kanonicznego tekstu. Gwarantujące jakość wybory aktorskie. Postawienie na duchowość, a nie na religijność. Stojący w rozkroku reżyser chciał być wywrotowcem, a zarazem nie chciał z nikim zadzierać. Wyszło z tego dzieło bezpłciowe, które może i po trochu przynosi ambitną, ale niezbyt rewolucyjną treść, w artystycznej formie przypominającej amatorską medytację.

Na osobną uwagę zasługuje decyzja dystrybutora o rozpowszechnianiu filmu tydzień po świętach Wielkiejnocy i tylko w wersji z dubbingiem. Jest do decyzja na tyle niezrozumiała, że Maria Magdalena nie jest oczywistym filmem religijnym, a raczej wpasowuje się w kategorię kina artystycznego. Z jednej strony, po bardzo słabych wynikach finansowych na świecie (raptem 8mln dolarów), widzę, że dystrybutor stawia na jedną kartę, wabiąc do kin wszelkiego rodzaju kółka różańcowe i filmowych „amatorów niedzielnych seansów”, którzy za napisami nie przepadają. Cóż, taką kulturę przecież serwuje nasza telewizja. Z drugiej strony wiem, że wielu miłośników arthouseu na taki film zwyczajnie nie pójdzie, czekając na edycję na DVD lub VOD, gdzie dubbing można wyłączyć. Na ile taka decyzja była słuszna, pokażą wyniki oglądalności. Jednego jestem pewien – nieważne do której grupy zaliczają się widzowie, wrażenia z filmu będą raczej… senne.

Ilustracja wprowadzenia i plakat: materiały prasowe UIP

Redaktor

Dziennikarz filmowy i kulturalny, miłośnik kina i festiwali filmowych, obecnie mieszka w Londynie. Autor bloga "Film jak sen".

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?