Marlina: zbrodnia w czterech aktach – recenzja indonezyjskiego feministycznego thrillera zemsty

Premiera Marliny… w indonezyjskich kinach już sama w sobie stanowiła ogromną sensację. W skrajnie tradycjonalistycznym, patriatchalnym społeczeństwie pokazy krwawego thrillera, w którym kobieta bez skrupułów mści się na napastujących ją wcześniej mężczyznach, zamiast refleksji podszytej rozrywką mogło wszak wzbudzić świadome wyparcie obrazu z głowy czy wręcz nośne, faktyczne sprzeciwy. Trudno się zresztą dziwić – pod sporą warstwą ironii Marlina: zbrodnia w czterech aktach okazuje się być szczerze politycznie zaangażowaną,  feministyczną przypowieścią, w której tytułowa zbrodnia bardziej niż do odcinanych głów i trutych kolejno bohaterów odwołuje się do powszechnego w zbiorowości traktowania kobiet. W swojej ostrej przenikliwej krytyce film Mouly Suryi stygmatyzuje seksizm na wielu płaszczyznach – poczynając od ogólnego podejścia do gwałtów, idąc przez stosunek do ciężarnych na nierozerwalnym sprzężeniu kobiety z kuchnią kończąc.

 

2017_10_16_34096_1508127901._large.jpg

Klimatycznie kojarzący się z czerpiącym z westernów To nie jest kraj dla starych ludzi obraz Suryi na pewnym poziomie dekonstruuje kino eksploatacji. Reżyserce przecież daleko do pornografizacji przemocy; choć niczym Tarantino często zdarza jej się zderzać drastyczność z ironią, a dowcip z cierpieniem, w Marlinie… dramat wydarza się przeważnie w rogach cichych, duszno statycznych kadrów. Stojące w opozycji do raczej sielankowego, muzycznie podbudowanego tonu filmu, sceny przemocy domowej Surya wygrywa na niekomfortowych, niesamowicie głośnych pauzach rozdzieranych jedynie chwilami obezwładniającego krzyku. Rymujące się swoją dobitnością chociażby z Nieodwracalnym, choć zrozumiale mniej drastyczna Marlina… robi tym większe wrażenie, że kontrastuje z pięknem indonezyjskiej przyrody i swojskim portretem jej bez dwóch zdań osobliwej społeczności. I chociaż w filmie Suryi humor łączy się z dramatem w sposób bardzo naturalny, to jednak im dalej w las, tym więcej wątków wydaje się dopchniętych kolanem, byleby tylko głębiej pójść w społeczne indonezyjskie skazy. W pewnym momencie Marlina… zaczyna karykaturalnie przypominać komedie spod znaku Louisa de Funes, kiedy grupa kobiet w kradzionym busie z koniem w bagażniku zaczyna przemierzać górzyste krajobrazy. Na domiar złego, po tym wszystkim trudno nie mieź wrażenia, że czteroaktowa zbrodnia nie zyskała jednoznacznie satysfakcjonującego dla widza zakończenia. Do tej pory ogrywająca zręcznie temat twórczyni nagle traci polot, spadając w bezkresne odmęty wtórności i kolejnych nieprzezwyciężonych bohatersko klisz. Tak przemyślana opowieść zemsty zasłużyła chyba na wiele więcej, niż podglądany w akompaniamencie tradycyjnych rytmów niemrawy przejazd motocyklem ku zachodzącemu słońcu.

marlinathemurdererinfouracts_03.jpg

Co ciekawe, w tak surowej opowieści reżyserka nie odpuściła sobie wplecenia kilku metafor w filmową narrację, które jednak zupełnie nie kontrastują, a wręcz organicznie wynikają z prezentowanych scen. Podczas swojej tułaczki bohaterka natknie się niejednokrotnie na swoją bezgłową ofiarę, a dźwięk zniszczonej na początku lutni będzie, niczym echo, brzęczał w uchasz już do końca seansu. W tym kontekście znamienna okazuje się postać zmumifikowanego niczym starożytni faraonowie męża głównej bohaterki, od pierwszej już sceny siedzącego gdzieś w kącie, opatulonego kocami. Na zabalsamowaniu zwłok podobieństwa między tymi dwoma sylwetkami jednak się kończą – Marlina, w odróżnieniu od przedwiecznych Egipcjanów nie zostanie zmuszona do opuszczenia świata doczesnego wraz ze swoim mężem. Zapowiedź metalnej zmiany może i w ustach młodej twórczyni brzmi nieco naiwnie, niemniej utrzymuje się w widzu jakieś poczucie moralnej sprawiedliwości, kiedy zamiast do metaforycznej piramidy unicestwienia Marlina wybiera drogę w kierunku nowego, już w pełni własnego życia. 

Prędzej filmowy zapaleniec niż wysmakowany kinoman, który podobną miłością darzy najnowsze produkcje Marvela i kino Wima Wendersa. W przyszłym wcieleniu chciałby być Dzikim Stworem z filmów Spike'a Jonze'a. Tymczasem jest jednak zgarbionym i troszkę nadętym nastolatkiem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?