Ciekawa sytuacja – o netflixowego Outsidera szum skończył się jeszcze zanim nadeszła właściwa premiera filmu. Wszystko za sprawą przedpremierowych doniesień, kilku wpisów na twitterze i niepojętej dawki nieuzasadnionego do końca rantu. Chociaż fabularnie uzasadnione, uczynienie z białego mężczyzny najważniejszej postaci w filmie o Yakuzie to ruch co najmniej podejrzany. Zwłaszcza, że w Outsiderze mamy do czynienia z klasycznym przypadkiem “orientalnego” filmu akcji, w którym to bohater mówiąc po angielsku jest w stanie dogadać się z japończykami używającymi przeważnie (bo nie zawsze) swojego rodzimego języka. Zabieg z jednej strony kuriozalny, z drugiej, niestety, marketingowo uzasadniony – pieniężna machina za każdym kolejnym obrotem koła chętniej przejmuje się zainteresowaniem medialnym wokół odtwórcy głównej roli, niźli zachowaniem realiów historycznych czy społecznych. Wynika to także z pewnego scenopisarskiego lenistwa; nikt w końcu nie wprowadzi zachodniego widza w świat brutalnej Yakuzy lepiej niż zachodni bohater.
W Outsiderze mamy jednak styczność ze sporą dawką niefortunnych niedociągnięć. Najnowszy film Martina Zandvlieta, swoją drogą sprawnego twórcę-autora interesujących, niszowych produkcji stoi w kuriozalnym rozkroku pomiędzy kolejnymi scenami edukacyjnej męczarni, w których bohaterowie rdzennie japońscy wykładają postaci Leta (a za tym i nam, maluczkim zachodnim popcornożercom) kolejne właściwe dla kraju kwitnącej wiśni obyczaje, nazwy i rytuały, a czysto reasearchowymi błędami. Błędami, które prawdopodobnie podczas normalnego seansu nie gryzłyby widza tak mocno, ale robią to dosyć głęboko właśnie przez dydaktyczny charakter reszty. Za przykład mogą tu służyć same okoliczności filmu. W bliskiej nam rzeczywistości Jared Leto nigdy nie mógłby wstąpić w szeregi Yakuzy przez fakt, że każdy jej członek obowiązkowo musi posiadać Japońskie korzenie. Mimo tego, rodzinny charakter wschodniej mafii jest podkreślany przez reżysera przy każdej nadarzającej się okazji. Niemalże mitologizowanie przestępczości, kojarzące się nieodparcie z pierwszą częścią Ojca chrzestnego, chociaż spóźnione i rozminięte z zainteresowaniami współczesnego kina, okazuje się równać z przyjemną, nostalgiczną bryzą. Chociaż pełny problemów logicznych, kiepskich bohaterów i sporej dawki przytłaczającej nudy, nie da się Outsiderowi odebrać dobrze oddanego klimatu dawno minionych klasyków kina mafijnego. Mafii dodatkowo, której w świadomości współczesnego amerykańskiego widza mogło do tej pory być niewiele – pietyzm, z jakim autor podchodzi do portretowania japońskich ceremonii czy nawet sposób portretowania charakterystycznych yakuzowskich tatuaży na plecach sakralizuje bohaterów i wyraźnie oddziela ich od reszty portretowanej społeczności. W ogromnych tygrysach, ptakach czy rybach koi ukrytych pod jednakowymi, skrojonymi na miarę garniturami czuć wyraźny akcent dostojeństwa, ale to właśnie w tychże garniturach zaciera się gdzieś samodzielna tożsamość portretowanych postaci. Mimo różnych wariantów imponujących tatuaży, japońska część obsady szybko zaczyna działać jedynie na określeniach; gruby, niski, w okularach. Widać to szczególnie na nierozpoznawalnym niemalże drugim planie, który zachodniemu widzowi, według scenarzystów, pewnie i tak miał się mylić między sobą. Między nimi wszystkimi tym bardziej nie pasuje amerykański do bólu, narkotycznie nieobecny Leto, który z twarzą permanentnie umazaną cudzą krwią błądzi apatycznie kolejnymi korytarzami fabularnych powolnych bolączek i dłużyzn.
Koncepcyjne potknięcia bolą tym bardziej, że z Outsidera często wyjawia się prawdziwy potencjał. Zandvlietowska Japonia wygląda naprawdę oszałamiająco, kolejne ujęcia są przemyślane, a nieczęste wizualne cytaty ze Lśnienia z niezrozumiałego powodu nie żenują. Swoim reżyserskim obyciem twórca ma zresztą okazję się wykazać – najlepsza w całym filmie scena pojedynku sumo nieszablonowo staje się komentarzem do iskrzących spięć między oglądającymi go bohaterami. Niestety, cały objawiający się w poszczególnych scenach potencjał netflixowego Outsidera szybko niweczony jest obowiązkiem przedzierania się do końca przez gąszcze nudy i fabularnych skrótowych rozczarowań. Tempo thrillera kontemplacyjnego zaczerpnięte z trylogii zemsty Park Chan-wooka wyraźnie nie pasuje do syntetycznego emocjonalnie obrazu Japonii z wizji Zandvlieta. Rozdarty pomiędzy politycznymi rozgrywkami, wątkiem romantycznym a historią powojennej społeczności japońskiej, reżyser w końcu haniebnie kona, a wraz z nim cała banda yakuzowskiej idealistycznej elegancji.