Anihilacja – recenzja najnowszego filmu reżysera Ex Machiny

Miło jest w, bądź co bądź, wysokobudżetowym science fiction spotkać się w końcu z odmienną perspektywą. W Anihilacji grupę zwiadowczą Garland klei nie z przystojnych mięśniaków, lecz z pięciu kobiet-naukowców o zróżnicowanych charakterach. To dosyć znamienne – zerwanie z wytartym już schematem kobiety w opałach w perspektywie całego świata już na samym wstępnie zwiastuje nieco inne podejście do przedstawiania filmowego widowiska. Radosny duch nietuzinkowej przygody zostaje zastąpiony raczej zorganizowaną terapią i walką z przeszłymi demonami, a prosta binarna rozdzielność na “fascynujące” i “przerażające” zaciera się gdzieś w racjonalnym “nieznane”.

mv5bmjixnjg0ndy0nf5bml5banbnxkftztgwmzexntg2mzi-_v1_sy1000_cr0013831000_al_.jpg

Reżyser do blockbusterowej dekonstrukcji zabiera się raczej niepewnie, niezdecydowanie. Refleksyjna, powolna przeprawa przez tajemniczą Strefę X szybko okazuje się jedynie kontrastującym z niemalże slasherowymi scenami akcji sposobem na zbudowanie napięcia, przez co szybciutko wymyka się gdzieś bokiem ta piękna, roztaczająca się nad Anihilacją arthouse’owa aura. Mimo tego dziwacznego rozedrgania produkcja w nieoczekiwany sposób jednak się broni. Wbijająca cierń w serce druga warstwa filmu wychodzi zwycięsko w momentach głębokiej kontemplacji, jak i w chwilach niesatysfakcjonującej, ale niebezpiecznej dla samego widza akcji – wystarczy zdać sobie sprawę, że te wszystkie kolejno mijane potworki są tak naprawdę czymś znacznie większym niż zbrojownią ostrych zębów. Najnowszy original Netflixa cieszy przede wszystkim tym swoim, wyniesionym jakby z Nowego początku, bardzo osobistym podejściem do kina science fiction. Globalne zagrożenie schodzi na dalszy plan w perspektywie tego jednostkowego, zamieniając film raczej w impresję na temat przeżyć bohaterów, niż w thrillerowy straszak. Zaskakuje jednak ta, wstyd głośno mówić, frycowska niekompetencja reżysera, która nie tyle zniechęca do przeprawy przez fantastyczny świat Anihilacji, co raczej rozczarowuje. Przemilczeć należy też Garlandowskie potknięcia na bardzo elementarnym poziomie konstrukcyjnym. Choć twórca świetnej skądinąd Ex Machiny naprawdę nieźle radzi sobie z ekspozycją świata przedstawionego, skąpo dawkując nam informacje na temat przyczyn powstania Strefy X i jej obrazu, to już relacje między kolejnymi postaciami wygrane są na najprostszych dramaturgicznych chwytach. Reżyser wykłada się na wprowadzaniu nas w istniejące relacje, wizualizując na przykład roczną tęsknotę za mężem poprzez sceny, w których bohaterka zapomina o jego nieobecności, jak i na budowaniu nowych: tutaj żenują z kolei próby wytworzenia związku z widzem poprzez pojedyncze ckliwe opowieści o życiowej niesprawiedliwości. Z czasem okazuje się, że utworzenie drużyny z grupy wyniszczonych przez przeszłe decyzje i bolesne straty bardziej niż ciekawej próbie walki o nowe życie ma Garlandowi służyć za podpórkę pod nieoczekiwane, co jakiś czas manifestowane scenopisarskie dyletanctwo.

2000x1334_p44tte.jpg

Prawie mistyczna przeprawa przez niezbadane, podbite przez naturę krajobrazy słusznie nasuwa skojarzenia z radzieckim Stalkerem, zresztą Garland wcale nie kryje się z czerpaniem z dorobku Tarkowskiego. Niestety, pojawiające się charakterystyczne plansze przy okazji zmieniania lokalizacji, płonący dom wyciągnięty wprost z Ofiarowania czy też dylematy przepisane z Solaris, świadczą tu jedynie o ogromnym szacunku dla mistrza, nie dokładając za dużo samej autorskiej historii. Gdy pod wpływem tytułowej anihilacji na kawałki rozerwane zostaje symboliczne drzewo życia, a chwilę wcześniej bohaterka waha się nad uderzającym subtelnością wyborem schodów prowadzących do obezwładniającego blasku lub bijącej czernią dziury, widz zastanawia się, po co właściwie to wszystko. Co w tych wszystkich rozbudowanych metaforach i ospałych, rozwleczonych dyskusjach ma do powiedzenia twórca. Prędko okazuje się, że artystyczne zacięcie i wplatanie w klasyczny blockbuster niemalże onirycznych wizji jest wykładnią przede wszystkim reżyserskich ambicji, które czasem się bronią, a czasem zostają torpedowane kroplami spływającej pretensji. Mimo to ma się wrażenie, że nihilistyczne “ja wobec wszechświata” nigdy dotąd nie było chyba tak cyniczne w swoim portretowaniu konkretnych zjawisk i postaw. Trudno nie uwierzyć, jakoby Anihilacja bardziej niż emocjonalnym pustostanem bohaterów była zainteresowana wychwalaniem siły i potęgi natury. Próbując połączyć charakterne Garlandowskie rozwiązania z horrorowo-wojennym popcorniaczkiem, na całe szczęście film okazuje się prędzej Melancholią z podkręconym, gatunkowym tempem, niż najnowszym superhitem z TV Puls. Głównie dlatego, że cała przeprawa u reżysera służy najbardziej gorzkiej antyrozrywce. Mimo tego wciąż zdarza mu się popełniać błędy; jak najbardziej dosłowne zrównanie człowieka z naturą wydaje się pierwotnie interesującym motywem, to czyniąc go głównym i jedynym tematem rozważań swojego filmu, twórca zamienia go w niemiłosierny banał. Banał, od którego ratunkiem okaże się tylko traktowanie całej tej podrózy w sposób bardziej symboliczny i właściwszy zmaganiom codziennych ludzi. W Anihilacji depresja zbudowana jest jedynie na kilku rzuconych przez ramię znakach czy sugestiach, mimo to jednak wybrzmiewa pomiędzy kolejnymi scenami akcji mieszanymi bezpardonowo z najgłębszym art housem. Dla Garlanda wszystkie środki wysokobudżetowego wyrazu będą służyć przede wszystkim powiedzeniem czegoś o nas samych. Nigdy dotąd starcie z aligatorem nie było tak głęboko wyniszczające, a walka z własnymi słabościami tak namacalna i rzeczywista. I właśnie to reżyserskie rozdarcie między kardynalnymi potknięciami i przebłyskami geniuszu rani w Anihilacji najbardziej.

MV5BNDJlNWU5MGQtZGZhNC00ZjAyLTlkYzUtNDM2NzczY2EyNWI5XkEyXkFqcGdeQXBrZWVzZXk@._V1_.jpg

Dawniej tak zaskakujący swoją przenikliwością, obecnie Garland wysilić się potrafi jedynie na kreatywne, choć niesatysfakcjonujące ogranie gatunkowych klisz. Może i wycieczka w świat niezwykłych, jakby posklejanych istot dzięki komputerowym łapkom speców od efektów specjalnych wydaje się przynajmniej na chwilę bardziej rzeczywista, jednak nie da się nie odnieść wrażenia, że cudowna kraina ludzkiej kreatywności podglądana jest zza krzaka głównie przez jej boleśnie niewielkie rozmiary. W miarę przedzierania się kolejno mijanymi gąszczami szybko orientujemy się, że długo obiecywany sen spełnia się tylko połowicznie, a w tej całej pozornej niezwykłości najbardziej obcy jesteśmy chyba my sami. A dla takich wniosków i obietnicy pokaleczenia sobie rączek osobistą interpretacją chyba warto jednak wyjść z ciepłego domku do tej fascynującej, choć mierzącej się z własnymi problemami dżungli.

Prędzej filmowy zapaleniec niż wysmakowany kinoman, który podobną miłością darzy najnowsze produkcje Marvela i kino Wima Wendersa. W przyszłym wcieleniu chciałby być Dzikim Stworem z filmów Spike'a Jonze'a. Tymczasem jest jednak zgarbionym i troszkę nadętym nastolatkiem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?