Bez słowa (Mute) – recenzja najnowszego cyberpunkowego hitu Netflixa!

Duncan Jones, jak kolega z ławki, który kolejne zajawki popkulturowe odkrywał ze sporym opóźnieniem, rozminął się nieco z modą na neonowy cyberpunk. Ponoszone w zeszłym roku klęski finansowe gatunkowych gigantów (jak Ghost in the shell czy skądinąd genialny Blade Runner 2049) są raczej przejawem nieustannie cofającej się fali zainteresowania brudem zmieszanym z migotliwym, rażącym zmęczeniem detektywów z papierosem permanentnie przyklejonym do ust. Tak jak 60 lat temu Humphrey Bogart wraz ze swoimi przyjaciółmi po fachu odkładał wysłużony kapeluszna półkę, tak samo teraz wielkie studia odwracają się od niedochodowego, zaskakująco przegranego swoimi ambicjami gatunku. Na dogorywające pobojowisko rewelacyjnych pomysłów i niedostosowanego do współczesnych standardów tempa przychodzi jednak Jones, jednocześnie twórca genialnego Moon i głęboko rozczarowującego Warcrafta, z całym abonamentowym zastępem netfliksowej gotówki. I na tym wysuszonym, zasypanym solą polu całkowitej nieżyzności znalazł chyba skrawek obiecujący wydanie plonów czyściutkiego geniuszu, podlanego dodatkowo z konewki gwarancji komercyjnego sukcesu.

Mute-kiedy-premiera-netflix.jpg

W Bez słowa już od pierwszych chwil czujemy się zaskakująco wygodnie. Chociaż Jonesowska optyka od początku koncentruje się na właściwej cyberpunkowi dziwności świata przedstawionego, to jednak dziwności kontrolowanej – ma się wrażenie, jakoby filmowa akcja rozgrywała się w pół kroku pomiędzy współczesną percepcją świata, a tą wyniesioną chociażby z animowanej Akiry. Dodatkowo, we wsiąknięciu w Berlin przyszłości pomaga wyjątkowy jak na kino akcji protagonista – amisz, który po pewnym czasie spędzonym w świecie wypełnionym seks-androidami i wszechobecnymi epileptycznie świecącymi reklamami okazuje się czuć bardziej nieadekwatnie niż którykolwiek z potencjalnych widzów. Niczym główny bohater Oldboya, pchany jednak nie zemstą, a bezkresną miłością niemowa w prywatnej wendecie zdolny jest w końcu do zrobienia wszystkiego. I to właśnie wokół miłości koncentrują się wszystkie, pozornie niezwiązane ze sobą motywacje filmowych bohaterów, przez co uroczo, choć nieco rozczarowująco Bez słowa wpływa od czasu do czasu na płytkie mielizny taniej melodramy.

MV5BMTQ5OTM3NzI1OF5BMl5BanBnXkFtZTgwNjgzNTQwMTI._V1_SX1500_CR001500999_AL_.jpg

Jones nie kryje się specjalnie z wycinaniem w hurtowych ilościach bladerunnerowych organów. W sieci architektonicznej miasta nie sposób nie natknąć się na dziwnie znajome uliczki, dylematy czy rozterki postaci, ale twórca Bez słowa wygrywa współcześnie chyba brakiem wygórowanych aspiracji. Filozoficznych rozważań jest tu świadomie jak na lekarstwo, a podszyte intelektualnym dobrem dysputy zostają zastąpione pijacką rozróbą. I chociaż z jednej strony moje serce cały czas samo bezskutecznie doszukuje się głębi, rozczłonkowując wszystkie postępowania, motywacje i szczegóły na części pierwsze, to z drugiej nie da się Jonesowi odmówić, że jego neonowa zabawa to w efekcie jedyna droga do komercyjnego zmartwychstania cyberpunka.

220218-mute-index.jpg

Zresztą, jest to zabawa całkiem przemyślana. Sceny pełne robiącej wrażenie akcji, choć ubogiej w jakąkolwiek pornografizację przemocy i płynącej z niej satysfakcji, reżyser zestawia z powolnie snutym, pozornym śledztwem pomyłek. Wybuchowego i komiczno-tragicznego Paula Rudda wyciągnięto jakby wprost ze współczesnych kosztownych thrillerów, zaś z Alexandrem Skarsgardem, zabierając mu głos dla złożenia hołdu noirowym inercyjnym gadułom. Ten świadomy eklektyzm nie służy jednak Jonesowi jedynie do urozmaicenia widzowi znanego od dawna gatunku. Na meta-poziomie reżyser stara się tu przecież opowiedzieć o starciu dwóch różnych filmowych wrażliwości czy podejść. W mało subtelnym zestawieniu kreacji amisza ze współczesnym blockbusterowym frontmanem i sposobem ich postępowania, Jones z przepełnioną nostalgią pewnością wskazuje w końcu na wyższość tego pierwszego. I może wraz z pierwszym wypowiedzianym przez protagonistę zdaniem metaforycznie wypowiada się on o w końcu uwolnionym na nowo neo-noirowym głosie. Głosie, który podczas seansu, paradoksalnie, w filmie Jonesa wybrzmiewa nawet bez wypowiedzianego słowa.

Prędzej filmowy zapaleniec niż wysmakowany kinoman, który podobną miłością darzy najnowsze produkcje Marvela i kino Wima Wendersa. W przyszłym wcieleniu chciałby być Dzikim Stworem z filmów Spike'a Jonze'a. Tymczasem jest jednak zgarbionym i troszkę nadętym nastolatkiem.

Więcej informacji o
, ,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?