Fullmetal Alchemist – recenzja kolejnej kiepskiej netflixowej ekranizacji popularnego anime!

Kolejna Netflixowa próba aktorskiej adaptacji popularnego anime spotyka się z brutalną rzeczywistością w spektakularnym stylu. Po niekwestionowanym sukcesie Death Note’a w środowiskach złofilmowych, gdzie to zarzucano mu przede wszystkim niezrozumienie adaptowanego przez siebie dzieła, studyjni włodarze postanowili oddać dzieło japońskiej popkultury w pozornie właściwe, japońskie łapki. Niestety, potencjalnie właściwa zmiana doprowadziła do kompletnie odwrotnej sytuacji, w której to twórcy filmowej adaptacji przekonani są o powszechnej popularności materiału źródłowego, nie kusząc się nawet na drobne wyjaśnienia licznych nieścisłości.

Screenshot-327-e1507143465678.png

Nie, żeby nie podejmowano w Fullmetal Alchemist żadnych prób przedstawienia widzowi świata w jak najbardziej atrakcyjny sposób. Quasi-dziewiętnastowieczny świat owładnięty magicznymi praktykami i saturacją barw wyciągniętą do maksimum, niemalże jak w najnowszych seriach Pokemon może i nie zachwyca, ale na pewno intryguje – obserwacja wysokobudżetowego fabularnego cosplayu fanów Zeldy na jakieś płaszczyźnie zdecydowanie zdumiewa przyzwyczajonych do odmiennego rozumienia terminu blockbuster Europejczyków. Protagonistów cieszącego się powszechną estymą oryginału też zresztą poznajemy w najwygodniejszym dla niezaznajomionych odbiorców; cała fabuła netflixowego Fullmetal Alchemist koncentrować się będzie wokół konsekwencji decyzji podjętych jeszcze na początku życia przez naszych bohaterów. Bohaterów skądinąd wyjątkowych, bo duet składający się z arcypotężnego, młodego Stalowego Alchemika oraz jego brata, zaklętego w wielką metalową zbroję. Ich wspólna wendetta przeciw wszystkim, starającym się przeszkodzić temu drugiemu w odzyskaniu ludzkiego ciała będzie zresztą główną osią filmowych fabularnych przepychanek.

full-metal-alchemist-netflix-movie-review.jpg

I już na samej kreacji świata Fullmetal Alchemist przegrywa swoim podejściem. Męczące wzrok kolorowe krajobrazy i kabotyńskie efekty specjalne mające odwrócić wzrok od kolejnych fabularnych ucieczek w nieistotne wątki, w konsekwencji jedynie potęguje uczucie znużenia. Nieznajomość reguł rządzących metalowym światem – zamiast jednoznacznej dynamiki wydarzeń, w które pakują się nasi bohaterowie – determinuje jedynie obojętność widza na kolejne popisowe skoki i gesty dłońmi. Irytuje to o tyle, że film zdaje się świadomie to ignorować – w niemalże dwuipółgodzinnym popisie komputerowej akrobatyki rozmowy nad istotą magii sprowadzają się jedynie do: Widzę, że nie rozumiecie rzuconego przez jedną z postaci jakoś na początku filmu. Postaci zresztą równie irytującej, co nieustanowionej w sposób właściwy przez twórców. Niejednokrotnie podkreślana nieopisywalna siła magii protagonisty kłóci się z portretem sympatycznego fajtłapy, którego faktycznie oglądamy podczas kolejnych scen bitewnych, które mimo swojej efektowności i wykrzyczanych płytko skrywanych, buzujących emocji, nie pchają fabuły w żadnym wyraźnym kierunku. Walka o osobiste kwestie szybko zamienia się w walkę o najprostsze idee – klaruje się nieznośna nieskazitelność głównego bohatera jak i karykaturalna demoniczna samolubność jego oponentów. Grupka nieumarłych z emo makijażem i czarnym symbolem pentagramu na piersi, ambitny zły naukowiec, mutujący ze sobą kolejne kreatury w poszukiwaniu idealnej proporcji złowieszczości i siły czy w końcu stojący na czele regionalnego wojska kapitan starający się utworzyć armię idealną. Dość powiedzieć, że podczas kolejnych starć pełni kiczowatej ekspresji na twarzach przeciwnicy zwracają się do siebie pełnymi patosu uzyskanymi tytułami i umierają z drgawkami ostatnich tchnień godnymi moich podstawówkowych występów Romea i Julii na szkolnej sali gimnastycznej.

fullmetal-alchemist-movie-image-2.png

Ale najbardziej w tym wszystkim irytuje chyba rozmemłany, histeryczny główny bohater, który w swoim permanentnym rozdarciu między chwalebnymi obietnicami składanymi kolejnym mijanym po drodze bohaterom, w zasadzie nie wywiązuje się z każdej z nich. Mimo kilku przetasowań składu panującej w tej przedziwnej krainie władzy, nie widać tu specjalnych zmian statusu quo; bohaterowie z całej okropnie dłużącej się opowieści wychodzą bez żadnej nauczki czy rozwiązanych spraw, bogatsi co najwyżej o kilka dodatkowych siniaków i głośno zadanych pytań pozostawionych bez żadnej odpowiedzi. W tym przedziwnym slapstickowym mariażu brutalnych scen mordu i taniej obyczajówki z Disney Kids pobrzmiewa dziwnie znajome echo Ostatniego Władcy Wiatru. I może lepiej, żeby filmowe Fullmetal Alchemist spotkał równie bezbolesny los cichego, szybkiego zapomnienia.

Prędzej filmowy zapaleniec niż wysmakowany kinoman, który podobną miłością darzy najnowsze produkcje Marvela i kino Wima Wendersa. W przyszłym wcieleniu chciałby być Dzikim Stworem z filmów Spike'a Jonze'a. Tymczasem jest jednak zgarbionym i troszkę nadętym nastolatkiem.

Więcej informacji o
,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?