Byłem w ubiegłym roku na Greyu w kinie, chcąc poznać jego Ciemniejszą stronę. Nie poznałem, ponieważ film wolał zająć się innymi rzeczami. Głównie przedstawianiem nam taniego i nierealnego romansu opartego o mnóstwo seksu i głupkowate dialogi. Tak było poprzednio. Jednak podczas seansu tego filmu pełna sala i całkiem żywiołowe reakcje sprawiały, że bawiłem się w sumie nieźle. Na tyle nieźle, że rok później postanowiłem ten seans powtórzyć, aby Christian Grey ukazał przede mną swoje Nowe Oblicze. Z tym jednak też ociągał się bardzo długo. Lepiej jednak późno niż wcale…
Zobacz również: Co kupić na walentynki? Popkulturowy poradnik prezentowy!
Często w recenzjach, aby wprowadzić nie do końca obeznanych w recenzowanym filmie widzów w temat, krótko opowiadam o fabule. Dziś jednak będę leniwy i zrobię tak, jak robili przez lwią część tego dzieła jego twórcy. Skopiuje to, co napisałem przed rokiem, bo tak samo można to odnieść do nowej części. No więc plagiatując sam siebie, o czym to wszystko jest:
No i zaczynamy rozwijać fabułę. Forma opowiadania tej historii jest następująca: dziesięć minut głupich dialogów, potem seks, znowu dialogi, seks, po nim trochę dialogu i seks. Rozmowy naszych bohaterów są o niczym, a każda próba pogłębienia czy wprowadzenia czegoś do historii jest duszona w zarodku.
Jednak oprócz gadania i seksu, w tej części Ana i Christian zaczynają popisywać się przed kamerą nowymi, niewidzianymi wcześniej umiejętnościami. Pani Grey (bo tak, są już po ślubie, swoją drogą myślałem, że odbędzie się on z większą pompą) nie chwaliła się nam wcześniej, że pobierała nauki jazdy co najmniej u Lewisa Hamiltona (nie każdy da radę tak poprowadzić Audi R8) ani że jest tak świetną fryzjerką. U jej męża z kolei Nowe oblicze odkrywa wielki talent do śpiewu i grania na fortepianie. Tak, dokładnie, właśnie takimi rzeczami trzeba się zajmować w recenzji tego filmu, twórcy dokonują tu bowiem niezwykłej sztuki. Potrafią nie umieścić żadnej treści w trzecim kolejnym filmie trylogii, skupionej głównie na dwójce bohaterów. Wszystkie ich zmiany są umowne, a wydarzenia w życiu tylko przebłyskują przez ekran, po czym wyrzuca się je do kosza.
Film oferuje nam jednak czarny charakter. Wraca bowiem szef Any, zły Jack, który w poprzednim filmie, tak jak większość innych bohaterów, mignął nam kilka razy na ekranie. Żeby jednak pokazać Wam, w jak złym stylu wraca, przytoczę przykład, a w nim kilka wycinków z mojego życia. Seans, który miałem okazję obejrzeć, był zaplanowany na godzinę 10:40. Wiadomo reklamy, parę trailerów, w tym nowego Paula Thomasa Andersona (na Greyu? Litości…) i w końcu film. O naszym Jacku cały czas ktoś gada, przewija się tu i ówdzie, jednak nigdy nie widać go na ekranie. Gdy już się pojawił, spojrzałem na zegarek. Dwie minuty wcześniej minęło południe. Wtedy najważniejszy zły filmu mignął na kilkanaście sekund. Po tym, jak się odezwał, drugie spojrzenie na zegarek, 12:16. Tyle widzowie muszą czekać, aż nasz szwarccharakter zacznie działać. Trzeba jednak oddać, że razem z nim lekko z miejsca rusza cały film.
Napisałem w tytule, że jest to najlepsza część perypetii (łóżkowych i nie tylko) Any i Greya. Tak jest w istocie, z dwóch powodów. Pierwszym jest fakt, że tu w końcu coś się zaczyna dziać. W samej końcówce (właśnie przy moim drugim spojrzeniu na zegarek) dochodzi bowiem do … spoilować Wam nie będę, jednak wiedzcie, że w końcu, po raz pierwszy od 2015 roku seria próbuje nam budować jakieś napięcie. Łatwiej by jej było, gdyby wcześniej ktokolwiek nas tu obchodził, ale już niech będzie. Druga przyczyna to fakt, że opowieść rzeczywiście zamyka się jakimś wnioskiem i rozwiązaniem. Rozwiązaniem bezsensownym, ale rozwiązaniem. Nowe oblicze Greya z tytułu zostaje pokazane. W ostatniej scenie i pewnie z minutę, ale jednak. To już punkt wyżej niż w dwóch poprzednich odsłonach.
Zobacz również: TOP 20 – Najlepsze filmy romantyczne!
Oddać trzeba także głównej parze, że w końcu odnaleźli w sobie jakąś chemię. Jak rok i trzy lata temu trzeba było w tę ich miłość wierzyć na słowo, tak teraz mamy ze dwie sceny potwierdzenia, że coś tam jednak iskrzy. Problem w tym, że muszą osadzić to uczucie w tak samo dennym, jak w dwóch poprzednich przypadkach scenariuszu. Drugi plan jest do zapomnienia, z jednym małym wyjątkiem, którym jest wcielający się w ochroniarza Any Brant Daugherty. Jedyna postać w trzech filmach, którą zapamiętam na dłużej niż kilka dni.
https://www.youtube.com/watch?v=RQUuqbzQVsY
Swoją robotę robi też soundtrack. Po raz trzeci państwu Grey przygrywa dobra, wpadająca w ucho kompozycja (tym razem robotę robią Rita Ora i Liam Payne), a reszta kawałków również sprawia, że momentami lepiej się tego słucha, niż ogląda. Poza tym twórcy tego dzieła trzeci już raz nie robią nic, abyśmy Greya zapamiętali, abyśmy go polubili, a byśmy za nim tęsknili. Miejmy więc nadzieje, że po tym pompatycznym zamknięciu trylogii, nasz Christian nigdy nie będzie chciał być jak Arsenal. Nie wiem bowiem, czy wiele osób chciałoby, aby odwiedził kina po raz czwarty.