Na podstawie produkcji ostatnich lat zdecydowanie możemy mówić już o swoistym horrorowym renesansie w mainstreamowych źródłach przekazu. Ambitne niskobudżetowe projekty wyraźnie zdominowały światowy rynek kina grozy – rewelacyjnie zarabiające Uciekaj, świetnie przyjęte przez krytyków Zło we mnie, czy zadomowione już na dobre w sercach miłośników gatunku To – to tylko kilka tegorocznych przykładów na widoczne odejście od dotychczasowego podejścia wielkich koncernów na zrobienie prostego straszaka zdobywającego wielkie pieniądze. Widzowie zdążyli zmęczyć się już bogatymi w jumpscare’y produktami, latającymi kuriozalnie kończynami i tanim przerażeniem na zmęczonych uwłaczającym poziomem filmu twarzach. I dlatego tym bardziej boli absolutna klęska jakościowa Domu otwartego. Niewielki budżet i pełna kontrola kreatywna netflixowych produkcji zdawały się w końcu idealnymi warunkami na stworzenie inteligentnego, przemyślanego kina grozy. Niestety, w Domu otwartym oryginalność kończy się na nazwie netflixowej sekcji.
Problemy zaczęły się już na samym początku – mimo że zestawienie żalu po utracie bliskiej osoby z lękiem wywołanym obecnością niewyjaśnionej siły w domu brzmi pozornie interesująco, to obudowując to wszystko najbardziej znajomymi rozwiązaniami traci się jakiekolwiek poczucie zagrożenia. Korzystając z pomysłu ulokowania skłóconych ze sobą bohaterów w tytułowym “domu otwartym”, czyli budynku pokazowym, autorzy starali się stworzyć atmosferę permanentnego osaczenia, która jednak kompletnie niweczona jest nowicjatem scenariuszowym twórców. W obliczu nieprzerwanych nieistotnych dialogów i mozolnego, a czasem wręcz regresywnego posuwania się filmowej akcji, próby podbudowania horrorowego napięcia, ograniczające się do diabolicznych skrzypiec czy pretekstowych jumpscare’ów, wypadają po prostu żałośnie, a często nadużywane skrzypienie podłogi, nadmiar przerażających sąsiadów albo niemych najazdów kamery szybko nuży swoją tandetnością. Wydaje się, że duet reżyserski sam gubi się zawieszony pomiędzy kameralnym dramatem rodzinnym, slasherem na podobieństwo Halloween czy też refleksją na temat kubrickowskiego Lśnienia. I w tym właśnie eklektycznym obezwładnieniu trwają nasi twórcy, łącząc scenę rodzinnego gotowania z przerażającym stuku-puku albo przeplatając widok zarzynanego sąsiada z nostalgicznie łzawym przeglądaniem rodzinnych fotografii.
Co ciekawe, w Domu otwartym reżyserska ambiwalencja nie skutkuje jedynie momentami dojmującej nudy, ale także scenami niezamierzenie wybitnie komediowymi. Szczególnie bawi niezdolność twórców do organicznego wplecenia w film muzyki, przez co powtarzane i komplementowane przez bohaterów nazwy zespołów nie mogą zostać odebrane inaczej, niż jako pusta reklama, a niezręczne, skupione na detalach ujęcia kamery wciąż na nowo sugerują widzowi nowe, niepożądane ścieżki interpretacyjne. Próba wywołania paranoi u bohaterów także nie wypada na poziomie Dziecka Rosemary i budowana jest na irytujących głuchych telefonach i wyłączającym się regularnie, upiornym boilerze. Szkoda, bo gdyby cechy bohaterów nie były zastąpione zajmowaną przez nich pozycją, kolejno: matka, syn-sportowiec, opiekuńcza sąsiadka – dałoby się na tych gatunkowych zgliszczach przynajmniej postawić ciekawą obserwację radzenia sobie z traumą. A tak, zostało jedynie szwendanie się po raz kolejny tandetnym labiryntem strachów. Niefajnie.