Happy End – recenzja najnowszego filmu Michaela Hanekego!

W nowym filmie Michael Haneke już nie szokuje jak do tej pory. W swoich filmach wywoływał on u widza dyskomfort i zakłopotanie, zmuszał do odwrócenia wzroku i stawiał pytania. Tymczasem Happy End ogląda się bardzo przyjemnie jak na Hanekego, a kiedy sięga on po czarny humor — jest nawet zabawnie. Po raz pierwszy reżyser skupia się tak bardzo na fabule i postaciach, że praktycznie zapomina o swoim widzu. Na film składa się scenariusz, który liczył zaledwie 50 stron, minimalistyczne i charakterystyczne już zdjęcia Bergera, które od poprzednich filmów odróżnia jedynie operatorka ze smartfona, oraz chyba jego najmocniejsza obsada kiedykolwiek. Tym bardziej oczekiwałem od tego filmu bardzo wiele.

Mamy jednak do czynienia z filmem bardzo poprawnym, ale nie wybitnym. Angażuje zwłaszcza druga część filmu, gdy bohaterowie staja się już czymś więcej niż na początku. Przełomowym punktem jest najsmutniejsza scena karaoke w historii kina, która perfekcyjnie oddaje dramat, w jakim znalazła się rodzina Laurentów. Od tego momentu emocje nie opuszczały mnie do napisów końcowych. Najprzyjemniej oglądało się młodą Evé, graną przez Fantine Harduin w scenach z Georgem Laurentem, granym przez wybitnego Jeana-Louisa Trintignanta. Ich role to ludzie kolejno na początku i na końcówce swojego życia, a zdaje się, że jako jedyni zachowali trzeźwy pogląd na sytuację i rozumieją się bezbłędnie — jako aktorzy i jako postacie. Przyćmiewają resztę obsady, a przy takich nazwiskach jak Huppert, Jones czy Kassovitz to nie było łatwe zadanie.

Happy End 4

Każdy z motywów filmu został poruszony już wcześniej w jego własnych produkcjach, a nawiązania do jego dzieł są czasem nawet bezpośrednie, co akurat można uznać za oczko puszczone w stronę wiernego widza. Inne tematy to niestety słabiej rozwinięte kopie dobrze nam znanych historii ze świata reżysera. Takim sposobem mamy tutaj motywy eutanazji, przemocy, okrucieństwa dzieci, seksualności, przemocy, mediów w życiu człowieka czy znieczulicy społecznej wobec problemów tak na świecie, jak i we własnej rodzinie.

Haneke porzuca jednak swój prowokacyjny styl na tyle, że czuję się lekko oszukany. Typowa dla reżysera zabawa z widzem to zdecydowanie najmocniejszy punkt jego dotychczasowych filmów. Osobiście miałem lekki problem ze zlokalizowaniem prowokacji wobec widza w jego najnowszym filmie, aż zrozumiałem, że ukrył się w moim zdaniem jego najsłabszym punkcie — w social media. Eksperyment z wprowadzeniem mediów społecznościowych do opowiadania historii można szanować przede wszystkim za to, że reżyser jest na bieżąco i nie zamyka się w swojej bańce twórczej. Prawdziwym jednak celem ich wprowadzenia jest ustawienie widza w pozycji wszechwiedzącego. Dzięki nagraniom Evè dowiadujemy się trochę o jej rodzinie, jak i o niej samej, a dzięki wiadomościom pomiędzy Laurentami i ich kochankami dowiadujemy się, jakie myśli krążą im po głowie. Irytujące jednak jest, że te informacje dostajemy bez żadnego celu, bo sama fabuła koniec końców mówi nam wystarczająco dużo na temat postaci, a ich życie w internecie jest nam obojętne. Jest jednak moment, w którym ten motyw został użyty bezbłędnie i jest to moim zdaniem ostatnia scena filmu.

Happy End 5

Happy End to dobry film, ale nie ma co ukrywać, że od tego reżysera wymaga się więcej. Najwyraźniej takiego samego zdania było jury w Cannes. Myślę, że brak jakiejkolwiek nagrody może poskutkować kolejnym filmem Austriaka i powrotem do najlepszej formy. Potraktujmy więc to jako pewnego rodzaju eksperyment i liczmy na jego efekty. Warto przecież zaznaczyć, że Hanekemu zdarzały się już słabsze filmy i nigdy nie oznaczały one trwałego trendu.

Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe

Student "Wiedzy o teatrze, filmie i mediach" na Uniwersytecie Wiedeńskim. Miłośnik austriackiego kina i francuskiej nowej fali.

Więcej informacji o
,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?