Do utraty tchu, Pogarda, Szalony Piotruś… La torture, l’amour, la mort… Jean-Luc Godard. Rewolucjonista, krzewiciel wolności, uznawany za najbardziej radykalnego spośród wciąż żyjących i tworzących reżyserów filmowych. Jeden z pionierów Nowej Fali, czołowy przedstawiciel jej przewrotowego oblicza, który przede wszystkim kino kochał, a dopiero potem starał się je zmieniać. I zmienił. Zmienił je, roznosząc gazety New York Harold Tribune, biegając po salach muzeum w Louvre oraz tańcząc w rytm swingowych kawałków. Lekkość, z jaką prowadził swą na wpół improwizowaną narrację, bezpardonowa krytyka tradycyjnych środków wyrazu i zaangażowanie osobistych przeżyć do konstruowania nierzadko abstrakcyjnych form stanowią niezaprzeczalną spuściznę, która pomimo ponad 50 lat na karku wciąż pozostaje świeża i inspiruje kolejne rzesze artystów. Jednym z nich jest natomiast Michel Hazanavicius, znany nam doskonale z chociażby oscarowego Artysty. Opierając się o autobiografię Anne Wiazemsky, aktorki i wieloletniej partnerki Jean-Luca, stworzył on wszak portret reżysera „od kuchni”. Zamiast wątków czysto filmowych na pierwszy plan trafiają tu bowiem perypetie miłosne oraz polityczne Godarda, które wywarły na nim i jego otoczeniu niewyobrażalne piętno.
https://www.youtube.com/watch?v=AsWI_jy0OWU
Jeśli widzieliście wspomnianego Artystę, to taki wybieg w Ja, Godard nie powinien was specjalnie dziwić. Hazanevicius wykorzystuje wszak prywatne aspekty życia artysty do kontynuowania charakterystycznej dla siebie maniery groteskowego hołdownictwa. Jego kamera wnika w nieeksplorowane rejony intymności Jean-Luca, podąża za reżyserem do kina, towarzyszy przy posiłku, momentami nawet wchodzi mu do łóżka, a wszystko po to, by ukazać legendę przez pryzmat krzywego zwierciadła. Słynny Francuz co rusz gubi tu swoje równie słynne okulary, a luźnych butów, przez które nie raz i nie dwa ląduje twarzą na chodniku, mógłby pozazdrościć mu sam Charlie Chaplin. Takie wyolbrzymianie pewnych cech specyficznego stylu bycia Godarda nie stanowi jednak tylko naostrzonego ołówka wyrobionego karykaturzysty, gdyż Hazanavicius doskonale wie, jak zgrabną satyrę połączyć z uznaniem dla dorobku twórcy. Ja, Godard bowiem odniesieniami stoi i zaryzykuję stwierdzenie, że nie ma w tym filmie ani jednego elementu, który zaistniałby bez ingerencji materiału źródłowego. Szczególną reprezentacją może się natomiast pochwalić Chinka, czyli dzieło, którego moment powstania inicjuje czas akcji Ja, Godard i które niejako wprowadza nas na drogę rozumienia oraz interpretowania obserwowanych zjawisk. Nie inaczej jest też ze samą strukturą filmu Hazanaviciusa – podział na rozdziały, losowe wrzutki plansz z tekstem, a nawet kompozycja planu są tu wprost zaczerpnięte z mise-en-scène Chinki, wchodząc z nią w swoisty dialog i konstruktywną polemikę. Na brak przedstawicielstwa nie mogą jednak narzekać również inne twory Godarda, a samo zawiązanie relacji pomiędzy jego aktorskim wcieleniem i Anne Wiazemsky oraz wizualizacja tegoż przywodzi na myśl ewolucję od świeżości uczucia w Do utraty tchu do jego umoru w Pogardzie i Szalonym Piotrusiu. Brakowało tylko jednego – finałowej sceny, w której odtwarzający postać Jean-Luca Louis Garrel zdetonowałby na sobie dynamit. Ale to może byłoby zbyt bezpośrednie…
I choć pod tym względem Ja, Godard to naprawdę smakowity kąsek wiary w kino, to przez długi czas po seansie nie mogłem uwolnić się od pewnego natrętnego wrażenia. Czułem, że coś jest z tym filmem nie tak i dopiero retrospektywna analiza uzmysłowiła mi jego wadę naczelną. Jest tu jedna taka scena, w której rozczarowany negatywnym odbiorem Chinki przez ambasadę Chin Godard zwierza się mademoiselle Anne z przebiegu rozmów poprojekcyjnych. Z nich natomiast dowiedział się, iż jego dzieło jedynie „opowiada o rewolucji”, a nie jest filmem stricte rewolucyjnym. Kwestia ta znowuż świetnie pasuje także do samej produkcji Hazanaviciusa – reżyser wykorzystuje postać Godarda, jego historię i kontekst społeczno-polityczny, aby ukuć swój własny manifest, który tutaj przywdziewa szaty bezkrytycznej wiary w konformizm. Co oczywiście nie jest bez znaczenia w sytuacji aktualnego zdewaluowania wartości wspólnotowych. Rzecz jasna nie ma nic złego w przemycaniu własnych idei za płaszczykiem opowieści o sławnej personie, w końcu od tego są dzieła sztuki, ale w tym kontekście Ja, Godard jest właśnie taką Chinką – jedynie opowiada o zbawiennej sile konformizmu, a nie przedstawia jego realne okoliczności i skutki. To zupełne przeciwieństwo Marzycieli Bernardo Bertolucciego, którzy korzystając z identycznego kontekstu (zatwardziała wiara w indywidualizm, Maj 1968 i dorobek francuskiej Nowej Fali) potrafili całkowicie zdyskredytować postawy nonkonformistyczne. Hazanavicius ustawia się więc w bezpiecznej, zdystansowanej odległości od rzeczywistych problemów i tym samym umywa ręce od odpowiedzialności za przesłanie swojego filmu. Nonkonformizm jest zły, Godard to twardogłowy pyszałek, a demokratyczne wybory, choć nieidealne, to najlepsze co człowiek do tej pory wymyślił. I teraz zastanówcie się, ile razy słyszeliście podobną tezę i ile razy ktoś próbował ją skutecznie udoskonalić.
Problem Ja, Godard jest zatem tym bardziej doniosły, iż zasadza się na sporze wybornego warsztatu realizacyjnego z miałką artystyczną wartością. Ten pierwszy jest godzien pozazdroszczenia, czego zresztą po Hazanaviciusu mogliśmy się spodziewać, lecz na tej drugiej płaszczyźnie zawodzi. A przynajmniej zawiódł osobę, która Godardowi zawdzięcza naprawdę bardzo dużo. I jeszcze więcej.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe