Jeszcze kilka miesięcy temu, podczas wertowania stron internetowych zrzeszających fanów Akademii Filmowej, nie sposób było nie trafić na pewien tytuł. Żegnaj Christopher Robin powinno być tryumfem obsypanym złotymi statuetkami. Gwiazdorska obsada i biograficzna historia czekająca na opowiedzenie to łatwy przepis na sukces. Niestety, po premierze obrazu wydawało się, że wszyscy o nim zapomnieli. Tytuł zaś zniknął z jakichkolwiek list przewidujących nominacje do Oscarów. Co poszło nie tak?
https://www.youtube.com/watch?v=IsAlKzokl-8
Pierwsza część filmu to hołd reżysera ku dzieciństwu. Alan Milne (nazywany przez przyjaciół przymiotnikiem Blue) cierpi katuszę po skończonej wojnie. Jego praca przemienia się w mękę, a każdy krok wgłąb miasta i najprostszy dźwięk przypomina mu, że ledwo uszedł z życiem. By zrzucić z barków trochę cierpienia i napisać pierwszą powieść postanawia wyprowadzić się na wieś. Wskutek życiowych komplikacji pomoc domowa i jego żona muszą na jakiś czas wrócić do miasta, a on zostaje w swoim wielkim domu z synem — Christopherem Robinem (znanym przez polskich czytelników jako „Krzyś”). Zabawa z pierworodnym dostarcza mu nie tylko radości, ale i inspiracji. Produkcja powoli wchodzi w fazę drugą – pokazanie widzom cierpień młodego Milne’a i jego bolączek związanymi z nagłą sławą. Znacznie szybciej przedstawiona nam zostaje finalna faza, podczas której dorosły już Krzyś postanawia zaciągnąć się do wojska.
Część, w której jesteśmy tylko my — widzowie, Krzyś i Blue wyszła reżyserowi najlepiej. Bez zbędnej pretensjonalności reżyser ujął esencje dziecięcej niewinności, przepełnionej podwórkową zabawą. Powtarzające się napady PTSD u głównego bohatera ukazują znakomitość rzemiosła montażu. Ta, lekka i niemalże niewypełniona fabułą akcja to najdłuższa część filmu, ale i najbardziej udana. Domhnall Gleeson, wcielający się w autora Puchatka jest w swojej roli rewelacyjny. Jednak na jeszcze większą pochwałę zasługuję Margot Robbie wcielająca się w nieco oschłą żonę pisarza. Na jej twarzy od początku do końca można zauważyć całą gamę emocji. Żałuję, że film wypadł z Oscarowego wybiegu – Margot mogłaby zostać doceniona za swoją rolę.
Pociąg zwany drugą fazą odjechał powoli, nikt nie musiał się na niego śpieszyć. To sprawiło, że sceny w niej przedstawione były tak bolesne dla widza. Odbiorca, jako bierny obserwator przedstawionej przez reżysera rzeczywistości, chciałby dowiedzieć się czegoś więcej. Tym bardziej, że oko kamery zostawia Blue na drugim planie i skupia się na jego synu. Trzecia faza jest absolutną przeciwnością drugiej. Startuje zbyt szybko, przez co wytacza się z torów i zostawia widzów z bezsilnością wymalowaną na twarzy. Ma też inną wadę — najbardziej eksploruje największy przywar filmu, jakim jest absolutne zakłamanie. Żegnaj Christopher Robin nie powinno być tak humanitarne, tak ciepłe i rodzinne. Nie. To powinna być chłodna, wyrachowana opowieść o ojcu zapatrzonym w książkowego Krzysia i nie zwracającego uwagi na tego prawdziwego. O matce, która widząc jak syn wraca z wojny nie trwoni ani jednej łzy. Nie wierzę w to, że twórcy tego obrazu liczyli na jego sukces, skoro nawet nie połasili się na pokazanie prawdziwego przebiegu zdarzeń.
Produkcja okazała się dla mnie sporym zaskoczeniem na polu technicznym. Makijaż, jaki w ostatnich scenach noszą na sobie Państwo Milne robi wrażenie, a malownicze kadry przypominają malunki z powieści AA. Milne’a. Niestety, nawet tu nie obyło się bez wpadek. Operator (szczególnie na początku) połasił się na bardzo specyficzne ruchy kamerą, przez co niektóre sceny dają posmak wykonania na miarę Trudnych Spraw. Żałuję, że Żegnaj Christopher Robin to film biograficzny. Gdyby nim nie był, to zrobiłby na mnie o wiele większe wrażenie. Chętnie zatopiłabym się w fali emocji tej produkcji, ale nie potrafię wybaczyć jej kłamstwa na tylu polach. Bo jeżeli produkcja biograficzna nie jest szczera, to jak inne mają być?
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe
Mi ten film przyniósł przede wszystkim refleksje na temat losu innych dziecięcych gwiazd, które nie chcą żyć w świele jupiterów, ale mieć dla siebie swój własny kawałek prywatnego świata. Moim zdaniem tu było najwieksze pole do popisu, ale jak w każdym elemencie ludzie odpowiedzialni za produkcję prześliznęli się jednynie po powierzchni zagadnień.
„Odbiorca, jako bierny obserwator przedstawionej przez reżysera rzeczywistości, chciałby dowiedzieć się czegoś więcej”. Pod tym zdaniem mogę się podpisac obiema rękami. Zachęcam do lektury mojej recenzji filmu: Odbiorca, jako bierny obserwator przedstawionej przez reżysera rzeczywistości, chciałby dowiedzieć się czegoś więcej