Uważa, że nie do twarzy jej w zielonym. I że cebula jest dobra na wszystko. Lubi cukierki cytrynowe, sprzedaje ołówki, ma pomysł na autorską audycję radiową, a na poczcie spotyka Matkę Boską. Dla jednych Mary, dla innych Margaret. Jedno jest pewne – „Damie w vanie” nie sposób się oprzeć.
Nic więc dziwnego, że ta ekscentryczna staruszka jest aż za dobrze znana mieszkańcom jednej z londyńskich dzielnic. Żyje w swoim vanie, otoczona całym mnóstwem reklamówek, zaś parkuje go, gdzie uzna za stosowne. W chwili, gdy zakazy prawne uniemożliwiają jej swobodne – i samowolne – zatrzymywanie się przed czyjąś posesją, pomimo początkowych wahań przystaje na propozycję pewnego mężczyzny. Tym mężczyzną jest Alan Bennett (Alex Jennings), pisarz i autor utworów scenicznych, który niedawno wprowadził się do jednego z domów w Camden. Tą kobietą – panna Shepherd (Maggie Smith), leciwa kobieta, która taki tryb życia prowadzi od nie-wiadomo-jak-dawna. A propozycja? To zaparkowanie żółtego Bedforda, wraz z zajmującą go lokatorką, na podjeździe mężczyzny. Pierwotnie tylko na kilka tygodni. Ostatecznie – na piętnaście lat.
„Dama w vanie” to, czego dowiadujemy się na początku filmu, w większości prawdziwa historia. Jej scenarzystą jest prawdziwy Allan Bennett („Szaleństwo Króla Jerzego”, „Nadstaw uszu”), na którego prawdziwym podjeździe prawdziwa Mary Shepherd naprawdę mieszkała w swoim vanie przez piętnaście lat. Co więcej, w grze odtwórców pierwszo- i drugoplanowych ról nie sposób znaleźć ani jednej fałszywej nuty.
Alex Jennings („Królowa”, „Babel”) ma na ekranie poważny problem z inspiracją twórczą, swoim pisarskim alter-ego i z kobietami. Pisze bowiem głównie o leciwych dwóch: mieszkającej daleko od niego matce i mieszkającej przed jego domem sąsiadce. Pierwsza, choć zadbana, jest w gruncie rzeczy coraz bardziej schorowana. Druga, choć notorycznie uznaje się za ciężko chorą, wręcz umierającą, w gruncie rzeczy ma się dobrze. Pierwsza trafia do domu opieki, druga zwykle nie opuszcza swego żółtego domu i nie toleruje nieproszonych gości. Sąsiedzi Bennetta co prawda obcują z kulturą wysoką i chadzają na jego sztuki, ale nie potrafią ich zrozumieć. Podobnie sytuacja przedstawia się, gdy w grę wchodzi ich życzliwość – okazywana ekscentrycznej „mieszkance” ma, jak się okazuje, bardzo wąskie i nieprzekraczalne, granice. Wytycza je hipokryzja w najczystszej postaci. Tymczasem w przypadku głównego bohatera jest wręcz odwrotnie: za zasłoną deklarowanego lenistwa kryje się szczera troska.
Co kryje się pod kilkoma warstwami ubrań i nakryć głowy panny Shepherd? Trudno powiedzieć. Jej tajemnice odkrywane są – przed Bennettem i przed widzami – stopniowo. Tym samym potęguje się ciekawość tej niezwykłej kobiety: wciąż płynnie mówi po francusku, była zakonnicą, grała na fortepianie. I brała udział w wypadku samochodowym, którego szczegółów, do pewnego momentu, nie znamy. Potrafimy jednak domyślić się, że tym, co tak często nie daje jej spokoju – prócz złośliwych nastolatków, policji i pracownic opieki społecznej – jest przeszłość naznaczona traumą i nieustającym poczuciem winy.
Maggie Smith („Kwartet”, „Downton Abbey”) tą kreacją zasłużyła co najmniej na trzeciego w karierze Oscara. Wcześniej wcielała się w Damę w vanie dwukrotnie – najpierw w produkcji teatralnej, później w adaptacji zrealizowanej prze BBC Radio 4. Być może dlatego na ekranie nie widzimy wspaniałej aktorki, tylko nieokrzesaną, nieznośną i niereformowalną bezdomną, która w jednej chwili doprowadza do śmiechu, w drugiej do łez, a w trzeciej do szału. Pełną werwy, a zarazem bezbronną. Mającą cięty język i poruszający strach w oczach.
Choć ostatnia scena z udziałem panny Shepherd, nieco kiczowata i przerysowana, zdecydowanie odstaje od stonowanej całości, biorąc pod uwagę niezwykłą osobowość i przekorę głównej bohaterki można przymknąć na ten niuans oko, bo zapewne została tak przedstawiona umyślnie.
Wracając do pozytywów: nieocenioną zaletą tego filmu jest szczerość i naturalność, z jaką bohater Jenningsa snuje kolejne refleksje i spostrzeżenia dotyczące specyficznej sytuacji, w której znajdował się przez kilkanaście lat. Bywa rozczulający, bywa dowcipny, ani na chwilę nie przestaje być ludzki. Z jednej strony: pobudzające wyobraźnię opisy aury, jaką roztaczała wokół siebie panna Shepherd, wzmianki o jej odchodach, czyszczenie po niej toalety, zadziwienie graniczące z podziwem, gdy sanitariuszom czy lekarzom w kontakcie z nią udawało się uniknąć rezerwy, a nawet odrazy. Z drugiej: rysujące się na twarzy zmartwienie, gdy znikała na kilka dni, interweniowanie, gdy zakłócano jej spokój, wspólne picie kawy czy przynoszenie kwiatów – wszystko to składa się na obraz człowieka równie wyjątkowego, co jego sąsiadka.
Biograficzny dramat w reżyserii Nicholasa Hytnera („Czarownice z Salem”, „Szaleństwo Króla Jerzego”) jest najlepszym przykładem na to, jak wzruszyć, unikając banałów i rozbawić, unikając wymuszonych żartów. Jak pokazać, co znaczy być człowiekiem, unikając patosu i moralizatorstwa. A przede wszystkim – jak z iście angielską klasą i nieodpartym urokiem opowiedzieć prawdziwą historię prawdziwej damy i równie prawdziwego dżentelmena.
Ilustracja wprowadzenia: mat. prasowe