Gra o wszystko – recenzja feministycznego „Wilka z Wall Street”

Długo wyczekiwany debiut reżyserski absolutnego mistrza współczesnego scenariuszopisarstwa, Aarona Sorkina, w końcu doczekał się premiery pod idiotycznie generycznym tytułem Gra o wszystko. I choć wiele do wizyty w kinie zniechęcało – od nudnych zwiastunów, do okropnego plakatu z siedzącą nonszalancko na banknotach Jessicą – to ludzi z sercem pełnym miłości do sorkinowskiego geniuszu w kinie zawód na pewno nie spotka. “Feministyczny Wilk z Wall Streetokazuje się być bowiem mniej strasznym, niż go malują.

mollys-game.png

W Grze o wszystko Sorkin obiera sobie trudne zadanie opowiedzenia historii dziejącej się na trzech przenikających w siebie osiach czasowych, unikając przy tym jakiegokolwiek pogubienia. Podczas jednoczesnej żonglerki dramatem sądowym, biografią kryminalną i zasadami gry w pokera, udaje mu się zachować spójne filmowe tempo, co dla debiutującego twórcy jest wyjątkowym osiągnięciem. Niestety, na tej całej scenariuszowej zabawie najbardziej cierpią główni bohaterowie Gry o wszystko. I o ile może w kompletnym oderwaniu od ostatnich dorobków światowej kinematografii niektórzy mogliby się nabrać na przenikliwość sorkinowskich dialogów czy wojowniczą kobiecość protagonistki, to już w zestawieniu z podobnym tematycznie Wilkiem z Wall Street, Gra o wszystko przegrywa z kretesem. Gdzie Jordan Belfort był ciekawy i charyzmatyczny, tam Molly Bloom jest po prostu nijaka. Gdzie Belfort wydawał się być niejednoznaczny i moralnie wątpliwy, tam Bloom – nieskazitelnie czysta, a przez to nieludzka. Nawet przyciśnięta do ściany dokonuje chłodnych kalkulacji, a wszystkie egoistyczne możliwości odrzuca równie łatwo, co kiepskie karty z pierwszego rozdania. W swojej drodze na szczyt amerykańskiego podziemnego biznesu, zamiast bezwzględnością, woli kierować się ciepłym uśmiechem i chęcią pomocy, a zamiast trwonić fortunę na szybkie samochody i drogie zegarki – przeznacza je na pomoc tonącym w długach klientom. To nie postać z krwi i kości, a raczej laurka złożona pierwowzorowi, wyciągnięta wprost z męskich marzeń i okładek playboya. Na podobny problem cierpi jej ekranowy kompan, Idris Elba, który wysilając się aktorsko jak tylko może, nie daje rady uniknąć sprowadzenia swojej postaci do zbioru kilku właściwych prawnikom cech.

727407_1.1.jpg

Na całe szczęście, poza oddaniem realistycznej atmosfery i konstrukcyjnych igraszek, Aaron Sorkin daje sobie znakomicie radę na innych polach Gry o wszystko. Przede wszystkim nie zawodzi sprawnością reżyserską i wielu niespodziewanym debiutantowi rozwiązaniom. Rzemieślnicza precyzja łączy się tu z kreatywną inwencją, interesujące przejścia montażowe zaskakują widza nastawionego jedynie na świetnie napisaną historię. Tym samym Sorkin, w filmie za który nareszcie jest odpowiedzialny w całości, udowadnia wszystkim ogrom własnej pracy przy The Social Network czy Stevie Jobsie, za które to laury zdobywali twórcy z dużo większym nazwiskiem. Bardzo dobrze Sorkinowi wychodzi również sportretowanie postaci pobocznych. Dzięki plotkarskiej, epizodycznej formie wielu bohaterów dostaje krótki przebieg przez swoją historię hazardowego wzlotu i upadku, a ponieważ w Grze o wszystko Hollywood okazuje się kolebką ekscentryków i dziwacznych osobowości, pięciominutowe historyjki są w stanie zostać z widzem na dłużej. Na uzupełnioną o liczne monologi z offu historię hazardowej działalności Molly nie składa się bowiem jedynie jej własna (dosyć nudnawa) wtórna opowieść, ale także historie jej klientów, a dzięki wspominkowemu charakterowi całego filmu, retrospektywne sceny często składają się na zakuluarowe mity i legendy o znanych amerykańskich celebrytach. Tym większą frajdę ma siedzący w temacie widz, który spośród przedstawień niewymienionych z imienia popularnych aktorów ma możliwość typowania, jaka rzeczywista postać ukrywa się pod pseudonimem “Gracz X” i dodatkowo potrafi zrozumieć wszystkie doskonale rozpisane żarty z wnętrza branży.

mollys-game.jpg

A gdy już o pokerze mowa – reżyserowi świetnie udało się ukazać same karciane rozgrywki. Choć kolejne partie często okazują się trwać w nieskończoność, nigdy nie daje się odczuć żadnego znużenia, a kolejne blefy karcianego geniusza-potwora, Michaela Cery, tyle denerwują, co fascynują. Szkoda tylko, że w tej znakomitej atmosferze ogólnego wyższosferowego rozprężenia reżyser nad wyraz często wpada w moralizatorstwo. I mimo że z początku sygnalizowana wyraźnie szkodliwość hazardu jest jeszcze znośna, o tyle w miarę rozwoju fabuły krytyka zjawiska, które odbiorcę tak fascynuje, zaczyna stwarzać u niego spory dysonans. Niestety, z biegiem filmu jest coraz gorzej, a apogeum zostaje osiągnięte w najbardziej ckliwym, tanim i autentycznie bolesnym finale, który porzucając całą bezpretensjonalną energię historii, uderza oślizgle bajkową obietnicą na lepsze jutro. Ale może to tylko potwierdzenie starego porzekadła hazardzistów. Nieważne jak dobrze grasz, na koniec i tak stracisz. 

Prędzej filmowy zapaleniec niż wysmakowany kinoman, który podobną miłością darzy najnowsze produkcje Marvela i kino Wima Wendersa. W przyszłym wcieleniu chciałby być Dzikim Stworem z filmów Spike'a Jonze'a. Tymczasem jest jednak zgarbionym i troszkę nadętym nastolatkiem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?