Leeeć Eddie, leeeeć!
Brytyjczycy nie doczekali się nigdy swojego Adama Małysza, ale nie przeszkodziło im to w nakręceniu filmu o skokach narciarskich. Eddie „Orzeł” Edwards nie zdobył żadnego medalu, nie wygrał żadnego konkursu Czterech Skoczni, co gorsza – w swoim czasie był ostatnim zawodnikiem na każdych zawodach. Co z tego, skoro film Dextera Fletchera to porządnie zrealizowany komediodramat sportowy z podnoszącym na duchu, ściskającym za gardło finałem.
Scenarzyści nie wymyślają prochu i Eddie zwany Orłem jest bardzo schematyczną, idącą utartymi ścieżkami realizacją filmu biograficznego. Choć mimo nawiązania do realnej postaci, łatwiej powiedzieć, że jest to „historia inspirowana”, niż typowy „biopic”. Eddiego poznajemy jako dzieciaka marzącego o udziale w igrzyskach olimpijskich – ale choć chłopcu nie brakuje zapału, talent sportowy pozostawia wiele do życzenia. Połamane okulary i rozbite szyby w domu każą rodzicom delikatnie zniechęcić go dalszych ćwiczeń. Skoro zatem nie letnia, to może zimowa olimpiada powinna być w zasięgu Eddiego. Jak się okazuje, zawody na śniegu też nie są jego mocną stroną – nie jest na tyle dobry, żeby zakwalifikować się jako narciarz alpejski, ale jest jedna dyscyplina, w której nie startował z Wielkiej Brytanii nikt od sześćdziesięciu lat. I w ten sposób Eddie w vanie rodziców wyrusza do Niemiec, by spróbować swoich sił na skoczni narciarskiej. Teoria i przyglądanie się skokom innych nie wystarczą, żeby nauczyć się w jedno popołudnie tego, na co sportowcy z Norwegii czy Finlandii mieli kilkanaście lat. Zapał i chęć zrealizowania ulotnego marzenia są jedynymi cechami, które wybijają Brytyjczyka ponad przeciętność.
Zobacz również: „Siostry” – recenzja komedii z Amy Poehler i Tiną Fey
Faktografia nie jest mocną stroną produkcji. Droga do zakwalifikowania się do Zimowe Igrzyska Olimpijskie jest bardziej skomplikowana, niż oddanie jednego skoku powyżej ustalonego progu. Osoby pojawiające się w historii też są po części zmyślone – jak trener Bronson Peary (Hugh Jackman), były skoczek amerykański, który decyduje się pomóc Eddiemu. (Wyobraźcie sobie taki zabieg w domniemanym filmie o Małyszu… Byłaby z tego afera rangi narodowej.) Nie przeszkadza to jednak w ogóle w odbiorze historii, a nawet pomaga, wzmagając dramatyczność. Odbywające się w drewnianej szopie treningi przywodzą na myśl bokserskie wprawki Rocky’ego Balboy w rzeźni. Utkane zabawnymi tekstami i slapstikowym humorem sceny są mało odkrywcze, ale świetnie realizują swoje zadanie. „Eddie…” nigdy nie popada w patetyczność, choć momentami blisko mu do przerysowanej komedii.
Realizmu nie można odmówić głównemu aktorowi, ponieważ wygląda on wypisz wymaluj jak Edwards z tamtych czasów. Taron Egerton, jeden z najbardziej obiecujących brytyjskich aktorów młodego pokolenia (znamy go choćby z Kingsmana), odrobił wyśmienicie lekcję domową i nie tylko wyglądem, ale też mimiką i zachowaniem przypomina brytyjskiego skoczka. Twórcom udało się też bezbłędnie oddać nastrój epoki, od strojów, przez fryzury po ścieżkę dźwiękową, wypełnioną nieśmiertelnymi hitami lat 80.
Przy całej prostocie i toporności, „Eddie” ma w sobie ulotność oraz siłę, którą posiadają wszystkie dobre filmy sportowe. Nieodzownym centrum opowieści jest skazany na porażkę bohater, którego niezłomna wolna i chęć dopięcia swego zaraża wszystkich wkoło. Twórcom udało się zachować idealny balans pomiędzy ukazaniem śmieszności i nieporadności „Orła”, a robieniem z niego herosa. Pomaga w tym element wyobcowania – wszyscy rzucają mu kłody pod nogi, od rodzimej organizacji sportowej poczynając, na innych zawodnikach kończąc. Kiedy w końcu prasa zacznie się interesować najgorszym skoczkiem olimpiady, z satysfakcją oglądamy bufonów nadymających policzki ze zdumienia, że to nie z nimi rozmawiać chcą dziennikarze. Postać Bronsona też gra niebagatelną rolę w tworzeniu sportowej mitologii. Ten nie stroniący od alkoholu Amerykanin to swoiste połączenie pana Miyagi i pijanego mistrza. On sam był kiedyś najbardziej obiecującym skoczkiem świata, a nad jego przeszłością ciąży cień innego trenera – legendy. Pojawiający się w tej roli Christopher Walken może tylko przemyka przez ekran, ale robi to w kapitalnym, niezapomnianym stylu.
Dla tych, którzy pamiętają wspaniałe igrzyska olimpijskie w Calgary, ekipę bobslejową z Jamajki (inny sportowy klasyk – Reggae na lodzie), a potem, przez kilka sezonów, beznadziejne występy brytyjskiego skoczka w Pucharze Świata, film będzie swoistym powrotem do przeszłości. Nawet młodsi widzowie, albo osoby zupełnie nie zainteresowani sportem, zrozumieją fenomen skoków narciarskich i poczują atmosferę tych czasów. Wspaniałe ujęcia z coraz to większych skoczni świetnie oddają przerażającą skalę wyzwania, przed jakim stają sportowcy uprawiający tą dyscyplinę. W końcu najważniejsze zadanie, które spełnia taki film: jest zabawny i podnoszący na duchu jednocześnie. I jestem pewien, że wielu widzów wyjdzie z kina z uśmiechem na twarzy, z lekkością i pozytywną energią, nucąc jeden z największych rockowych przebojów tamtych lat.
Źródło ilustracji oraz plakat: materiały prasowe