Cristiano vs Messi, Batman vs Superman, Lauda vs Hunt, Borg vs McEnroe czy Federer vs Nadal. Są takie pojedynki, na które patrzy ze wstrzymanym oddechem cały świat. A do tego Ron Howard pokazał w 2013 roku, że warto o tego typu rywalizacjach robić filmy. Jego Wyścig opowiadał bardzo ciekawą historię, w której najlepsze było to, że była prawdziwa, znakomicie skontrastował jej bohaterów, a także pomógł sobie pieszczącą oczy i uszy warstwą techniczną. Teraz sukces na nieco podobnym materiale probuje osiągnąć Janus Metz, Duńczyk znany głównie z wyreżyserowania jednego epizodu Detektywa. Tym razem jednak wychodzi troszkę słabiej.
Zobacz również: Stranger Things – recenzja 2. sezonu
Fanom tenisa dwójki tytułowych bohaterów przedstawiać nie trzeba. Na przełomie lat 70. i 80. podzielili oni między sobą 18 tytułów wielkoszlemowych, czterokrotnie aż zostawiając sobie samym do roztrzygnięcia mecz finałowy. Film traktuje o pierwszym z nich, kiedy to chłodny kortowy dominator Bjorn Borg, po wygraniu czterech edycji najbardziej prestiżowego turnieju świata może pobić rekord wszechczasów, jakim byłaby piąta wygrana. Na drodze stoi mu jednak młody Amerykanin, jedyny zdolny go zatrzymać. A przy okazji tak różny (przynajmniej w teorii), jeśli chodzi o charakter.
Twórcy jednak z tej arcyciekawej pary ludzi z boku zupełnie innych, a spoglądając bliżej podobnych, jednak będących w innych etapach sportowego życia wyciągają zbyt mało ognia. Na pewno w dużej mierze wynika to z faktu, że nie jest to film o pojedynku dwóch wielkich, a raczej o Bjornie Borgu. John McEnroe jest tylko dodatkiem, dość niezgrabnie kreślonym drugim planem, który ma pomóc w wydobyciu słabości mistrza. Szkoda, bo McEnroe i grający go Shia LaBeouf to postać równie ciekawa, jeśli nie ciekwasza. Pochwalić należy również Sverrira Gudnasona, który jako chłodno myślący arcymistrz kontrolujący swoje wewnętrzne wybuchy wypada dobrze. Na tyle, na ile pozwala mu scenariusz.
Zobacz również: FIFA 18 – recenzja najlepszej odsłony serii o piłce nożnej prosto z Kanady
Scenariusz, który jest dużym mankamentem, głównie ze względu na to, jak reguluje tempo tej opowieści. Wiadomo, że najważniejszy jest tu mecz finałowy, ale jakoś trzeba do niego dojść. Filmowi cały czas idzie to niemrawo i nierówno, a kiedy już do kulminacji dochodzi, rozgrywa ją równie nierówno, jak resztę. Rozumiem, że to moment dla filmu najważniejszy, ale jednak sportowe rywalizacje w dyscyplinach takich jak tenis, gdzie jeden zawodnik nie wygra nigdy, jeśli sam nie postawi kropki nad i, mają to do siebie, że kipią emocjami i są dynamiczne jednocześnie. Kręcenie tego w slow-mo ala Zack Snyder i z podniosłą muzyką sprawia, że widz czuje się zmieszany. Mimo wszystko jest to najlepsza sekwencja filmu.
Oprócz tego wolałbym, aby następne lata kariery obydwu panów po Wimbledonie 1980, które są równie intrygujące, pojawiły się w nieco innej formie, niż tylko jako napisy na ekranie przy zakończeniu. Wtedy film miałby zdecydowanie więcej do powiedzenia.
Jeśli chcecie się na Borg/McEnroe. Między odwagą a szaleństwem wybrać, to najlepiej z niewiedzą. Bez świadomości jak kończy się jeden z bardziej zaciętych tenisowych meczów w historii, o którym film traktuje. Bez tego czuć będziecie raczej rozczarowanie faktem, że materiał na świetne kino tu jest, ale zostaje zwyczajnie niewykorzystany. W każdym elemencie jest tu nieźle, ale zwyczajnie czegoś brakuje. Gdzieś jest niedopowiedziany (chyba że wspomniane następne pojedynki mistrzów posłużą za sequel), gdzieś przeszarżowany, gdzieś znowu niepotrzebnie zwolniony. W dodatku ludziom zaznajomionym w większym stopniu ze sportem historia zabiera element zaskoczenia. Oglądanie tego filmu przypomina więc śledzenie piłkarskiej ligi szkockiej. Może być całkiem przyjemnie, ale i tak wiesz, że na końcu wygra Celtic Glasgow. W dodatku zważając na fakt, jacy w tym klubie grają piłkarze, nie masz co oczekiwać fajerwerków.
ilustracja wprowadzenia: kadr z filmu