1800 gramów to historia kierowniczki ośrodka adopcyjnego. Pomaga ona dzieciom, szuka im nowych rodziców, a robi to tak mocno i tak makiawelicznie, że nie zauważa problemów swojego ośrodka. Dobra gospodyni nie jest więc świetną menedżerką, co sprawia, że ośrodek będzie musiał zostać zamknięty. W międzyczasie jednak jego życie toczy się swoim torem, ludzie dalej przychodzą po dzieci, a panie opiekunki muszą szukać im nowych domów. Przyznacie, pole do popisu dla jakiegoś scenariopisarskiego dramatopisarza jest więc szerokie.
Dystrybutor chce ten film sprzedać jako tegoroczną propozycję świąteczną, co jest jednym z czynników ratujących go. Radość, nadzieja i ciepło rodzinne musi tu w pewnym momencie wyjść na pierwszy plan, jak na taką produkcję przystało. Choć produkcja stara się podchodzić do tematu autoironicznie (bohaterka Ani Próchniak chce kupić choinkę, ale nie może, bo ośrodka nie stać, a właściwie noworodki raczej jej nie docenią), nie daje rady odciąć się od świątecznego rodowodu. Nie wiem jednak, dlaczego chce to robić, może trochę tej atmosfery jeszcze poprawiłoby odczucia z tego seansu.
Tak jak napisałem wcześniej, najważniejsze w tym filmie jest to, że buduje swoje dramaty na prawdziwych ludziach. Daje bohaterów prostych, jednak z historią, motywacjami oraz celem w życiu. Nikt nie przyjdzie tu znikąd, każdy w progu pokaże swoją opowieść, mniej lub bardziej, ale jednak zbudowaną. Mamy schizofreniczkę, młode małżeństwo i człowieka, który teoretycznie przyszedł sprzątać czy zrobić remont, ale naprawdę cel ma troszkę inny i jest to cel, który bez problemu można zrozumieć. Co prawda ośrodek średnio weryfikuje gościa z ulicy, który przychodzi i praktycznie niczym się nie legitymuje, ale przecież Ci bogacze w Parasite też tak zrobili. Nie przeszkodziło im to jednak we wzięciu udziału w najlepszym filmie roku.
Niektóre historie są potraktowane mniej, inne bardziej po macoszemu. Choćby bohaterka Aleksandry Popławskiej, której schizofrenia działa, ale jest obudowana trochę za słabo, na chorobie kończąc. Choć aktorka bardzo się stara i wypada dobrze, to wątek daje ogromne poczucie niedosytu, szczególnie że ten wątek wydawał się najłatwiejszy. Trochę problem jest również z zakończeniem, które urywa wątek niektórych postaci totalnie w pół słowa, mimo że wcześniej film mocno starał się, aby bohater bardzo nas interesował. Koronnym przykładem tutaj będzie mały Adaś. Tak się tym dzieciom nie robi.
Na pierwszy plan wychodzą bohaterowie Piotra Głowackiego i Magdaleny Różczki. Mimo mnóstwa wątków ten film spoczywa głównie na ich barkach i trzeba przyznać, że ma się na nich stabilnie. Jedno i drugie można lubić, żadne nie wypada sztucznie. Film ucieka od każdej kliszy typowo reklamowej komedii romantycznej, dlatego też, gdy w pewnym momencie Ewa wypala, że ktoś ma dziś ślub, a ona jest świadkiem i nie przyszła, mimo że zaczyna się on za 15 minut, można mu to wybaczyć.
Nie jest to żadne wielkie kino, ale nie sposób nie wyróżnić go w zalewie tandetnych komedii romantycznych. Szczególnie na jego korzyść przemówi zestawienie z tworem, który pojawił się w ubiegłym roku, nazwanym Serce nie sługa. Porównanie tych dwóch obrazów pozwoli pokazać, że te TVNowskie komercyjne filmy mogą wziąć na warsztat poważny temat i zrealizować opowieść o nim poprawnie, bądź tylko udawać się go podejmuje i brać widza na łzy. Tutaj to na szczęście ten pierwszy przypadek.
ilustracja wprowadzenia: Michał Stawowiak
Film ma niewiele wspólnego z rzeczywistością. Proces adopcji czy oddania dziecka jest dużo bardziej skomplikowany. Kilka miesiecy temu rozpoczęłam z mężem proces adopcji, a dziś po obejrzeniu filmu mam jedną myśl „gdyby to było tak proste i cukierkowe to juz byśmy mieli malucha w domu”