Rumuńska Nowa Fala regularnie dostarcza ambitne, wyzywające filmy, kapitalnie portretujące rzeczywistość tego kraju, ale mówiące też o większych, bardzo uniwersalnych problemach. Călin Peter Netzer zgarnął cztery lata temu główną nagrodę na festiwalu w Berlinie filmem Pozycja dziecka. Nie udało mu się powtórzyć tego sukcesu w tym roku, choć i tak Ana, Mon Amour została doceniona Srebrnym Niedźwiedziem za wybitny wkład artystyczny w kategorii montażu. Jest to bez wątpienia ambitny projekt, który nie wyszedł mu do końca, głównie przez dość skomplikowaną formę i ocierającą się o pretensjonalność treść.
Reżyser wrzuca widza od początku w sam środek historii. A dokładniej – w środek zdania. Obserwujemy parę młodych studentów, prowadzących dyskusję o Nietzschem, rasizmie i historii. To nasza para protagonistów, Toma (Mircea Postelnicu) i Ana (Diana Cavallioti), niby zanurzeni w rozmowie, tak naprawdę badający teren przed zbliżeniem seksualnym, do którego za chwilę dojdzie. Rozedrgana kamera z ręki pieczołowicie podąża za wzrokiem bohaterów, oddając intymność i napięcie w dyskusji. Chwilę potem Ana dostaje ataku paniki, jej ciało sztywnieje i Toma musi zabrać dziewczynę na pogotowie. W tej scenie rodzi się między bohaterami związek i dynamika, który będzie początkowo czymś, co połączy tych dwoje, ale potem doprowadzi do rozpadu ich związku. Nie zdradzam tutaj niczego, bo dla Netzera nie jest ważny koniec historii, tylko jak do niego dochodzi.
Zobacz również: Sieranevada – recenzja rumuńskiego dramatu neorealistycznego
Reżyser tak nonszalancko podszedł do tej kwestii, że rozłupał oś czasową i fabularną na drobne klocuszki i rozrzucił je niby zupełnie przypadkowo. Rozgrywający się na przestrzeni okołu dziesięciu lat film oglądamy skacząc w przód i w tył, a brak uważnego oglądania przyprawi widza o frustrację i ból głowy. Na szczęście twórca daje nam wskazówki, na jaki okres życia bohaterów patrzymy, głownie przez ich fryzury. Toma, który na studiach nosił wielką grzywę, zaczyna z biegiem lat łysieć. Ana, nosząca długie, czarne, nieuporządkowane włosy, pod koniec filmu ma elegancką, profesjonalną blond fryzurę.
Spójrzmy na to, jakie wnioski nasuwają się z obserwacji bohaterów w różnych etapach ich życia. Otóż początkowa znajomość opierała się na ścisłej zależności: Ana, ze względu na swoją chorobę, wymagała opieki i pomocy finansowej (drogie lekarstwa), na co Toma bez problemu przystaje. Mężczyzną nie kieruje jednak empatia i bezinteresowność, ale cechy charakteru. Po tym, jak poznajemy jego rodziców, jasne będzie, że bohater po swoim ojcu przejął potrzebę kontrolowania innych, bycia panem sytuacji. Ana, której stan psychiczny jest zapewne wynikiem traumy z dzieciństwa i okresu dorastania (na przykład jej ojczym kąpał ją do wieku 14 lat), jest idealną do tego osobą. On czuje się zrealizowany, ona otrzymuje odpowiednią opiekę. Sytuacja zaczyna się jednak zmieniać i z biegiem czasu kobieta zaczyna zdrowieć. Nie dowiemy się jednak jak i dlaczego. Ponoć pomogły wizyty u psychologa, ale tych nie widzimy. Jesteśmy za to świadkami sesji, jakim u psychoanalityka poddaje się Toma, cierpiący na wybuchy zazdrości, robiący się agresywny w stosunku do swojej żony. Zmieniająca się między parą dynamika o pełne sto osiemdziesiąt stopni jest najciekawszym elementem tej produkcji. To gorzka historia rodzącej się miłości, która gaśnie z czasem i przeradza się w koszmar. Obie osoby się zmieniają, co wpływa na związek między nimi. Jednak sposób, w jaki reżyser tam doszedł, jest już mniej przekonujący.
Problemem Ana, Mon Amour jest niepotrzebnie skomplikowana forma, przeszkadzająca w zrozumieniu postaci. Wrażenie przypomina patrzenie na coś przed lornetkę, którą co chwilę ktoś wytrąca nam z ręki. Widz traci cierpliwość, a reżyser zdaje się szukać skrótów myślowych w najważniejszych kwestiach, jak choćby kuracja tytułowej bohaterki. Od strony treści zaś nie jestem w stanie powiedzieć, czy reżyser nabija się z psychoanalizy, czy traktuje ją zupełnie poważnie, bo właśnie wpadły mu w ręce dzieła zebrane Freuda. Z tej dychotomii wynika kolejna frustracja, choć aktorzy starają się jak mogą i od strony warsztatu, zaangażowania i przekazywanych emocji trudno do czegoś się przyczepić.
https://www.youtube.com/watch?v=kR4fccTcI-s
Netzerowi wyszło dobrze to, do czego jesteśmy przyzwyczajeni w przypadku rumuńskich filmów: obserwacja detali, społecznych zachowań, realizmu bijącego z każdego prawie kadru. Momentami twórca popada w naturalizm, w dosadnych scenach intymnych zbliżeń. Ale tego dobrego jest więcej: od kapitalnej sceny spowiedzi w kościele, przez codzienne użeranie się z systemem, służbą zdrowia, rodzinami. Jest to nie tak odległy kraj, w którym wiele bolączek życia jego mieszkańców na pewno rezonować będą w polskich widzach.
Ilustracja wprowadzenia i plakat: materiały prasowe Aurora Films