Niewierny Clavius
Okres Wielkiego Postu i Wielkanocy wielu widzom kojarzy się ze zwiększoną ilością filmów na małym i dużym ekranie o tematyce religijnej. „Zmartwychwstały” Kevina Reynoldsa nie jest jakimś wyjątkowym obrazem, szeroko propagowanym jak chociażby „Pasja” Gibsona. Kolejna biblijna historia w interpretacji amerykańskich twórców?
Reynolds postawił tutaj na religijny film… akcji. Oto Clavius Aquila Valerius Niger (Joseph Fiennes) rzymski trybun, na polecenie Piłata musi najpierw nie dopuścić do wykradnięcia ciała Jezusa/Jeszui (Cliff Curtis), potem zaś – po oczywistym zniknięciu – znaleźć ciało i winnych. Czeka go trudna i żmudna robota, z dnia na dzień jest coraz bardziej targany wątpliwościami, a jego marzenie o osiągnięciu sukcesu w wojskowej karierze i spędzeniu reszty życia w spokoju wciąż się oddala.
Film w sumie powinien skończyć się na momencie (nie będzie tu spojlerów, bo każdy wie chyba, jak skończyła się oryginalna historia), gdy Clavius spotyka żywego Jezusa – ewentualnie jakiś czas później, bez zbędnego przedłużania. „Śledztwo” było raz wydłużone na siłę, raz za bardzo przyspieszone, zaś wydarzenia po częściowo niepotrzebne. Można też było odnieść wrażenie, że nie wiadomo w jaką stronę chciał podążyć Reynolds – czy religijnego akcyjniaka (co samo w sobie jest naprawdę świetnym pomysłem), czy typowym kinem biblijnym do puszczania w wielkopostne niedziele.
Ze strony aktorskiej film wyszedł niezbyt równomiernie. Z jednej strony mamy świetnie grającego Fiennesa, paru dobrze odgrywających swoje (nieznaczne) role aktorów, a z drugiej nie za bardzo udanego Toma Feltona, którego postać (Luciusa, nomen omen) jest po prostu nieokreślona. Miejscami wydaje się wstawiony na siłę. Apostołowie swoją zbytnią radością (zwłaszcza Bartłomieja) najbardziej razili – zamiast zrobienia ich bardziej ludzkimi (pod koniec twórcom to się na szczęście trochę udaje), można było odnieść wrażenie, że oglądamy klub szaleńców, fanatyczną grupę, a nie kogoś, kogo chcemy słuchać. Filmowy Piłat (Peter Firth) wraz z „bandą” arcykapłanów jest zrobiony na jedno kopyto, ale to do roli Jezusa mam jednak największe wątpliwości. Z jednej strony Curtis zagrał nienachalnie – jego Jezus, choć był przez większość filmu w tle, pozostał jednak postacią pierwszoplanową – z drugiej zaś po prostu nie pasował do tej roli.
W „Zmartwychwstałym” nie mogę także wybaczyć dwóch rzeczy: wstawienie Barabasza jako przywódcę fanatycznych bojowników (w imię Boga) – podczas gdy wiemy, że był skazanym rozbójnikiem, którego uwolnił Piłat – oraz Miriam. Ta druga nie wiadomo właściwie, jaką postacią jest, bo ani Matką Jezusa (która znana jest również pod tym imieniem), ani – wg niektórych teorii, niezgodnych z kanonem biblijnym, acz wynikającym częściowo z apokryfów – żoną/towarzyszką Jezusa, która zresztą utożsamiana jest z Marią Magdaleną (Miriam z Magdali). Cóż, amerykańska fantazja zawsze mnie zadziwiała, ale w filmie o tematyce biblijnej jest to po prostu nie na miejscu.
I o ile typowo ewangelijne sceny są zrobione symbolicznie, naprawdę dobrze – nienachlana scena śmierci czy połów ryb – to niektóre zostały przez chęć właśnie swoistej symboliki zepsute. Uzdrowiony trędowaty z cudu nic sobie nie robi. Wniebowstąpienie zrobione na modłę filmów religijnych i także zbyt przedłużone. Można to było zrobić niestety lepiej.
Jednak, koniec końców, film swoją misję spełnia. W sposób nietypowy, oczami Rzymianina, widzimy kryzys wartości i wiary oraz walkę z samym sobą oraz dotychczasowym życiem. „Zmartwychwstały” skłania do religijnych przemyśleń, a w postaci niewiernego Claviusa możemy dostrzec po części siebie. Bo w sumie o to chodzi w biblijnych filmach.
Ilustracja wprowadzenia: mat. prasowe