Kingsman: Złoty krąg – przedpremierowa recenzja kontynuacji kinowego blockbustera

Jest takie przysłowie z kurą, złotymi jajami i że się nie robi z niej rosołu. Albo coś w ten deseń. Wiadomo, o co chodzi. Przysłowie to dokładnie opisuje sytuację z filmem Kingsman: Tajne służby, który rozbił bank dochodów z box officu w 2015 roku. A że obok czterystu milionów dolarów dochodu mało kto przejdzie obojętnie, sequel był tylko kwestią czasu. Z tą samą ekipą realizatorów, tymi samymi aktorami oraz kilkoma nowymi twarzami Złoty krąg ma wielkie szanse na zarobienie jeszcze lepszej sumki w kinach. Szkopuł w tym, że z pierwszej części zostały tylko popłuczyny smakujące niczym tani burbon pędzony pod szyldem szlachetnej whisky.

kingsman zloty krag 03

Jeżeli wizytę w kinie zaczynasz od zadania sobie pytania: “Cczy tego bohatera przypadkiem nie zabili w poprzednim filmie?”, to zapala się czerwona lampka. Bo to niby reboot, prequel, czy jak? Ale okazuje się, że nie – i nie zdradzę pewnie zbyt dużo, jeżeli powiem, że Colin Firth powraca do Kingsmana, mimo iż zarobił wcześniej kulkę w głowę od samego Samuela L. Jacksona. Dzięki wspaniałej technologii i szybkiej reakcji udało się go uratować. Może w grę wchodziła też magia i sam Nocny Król wpadł na plan ze swoim smokiem? Galahad Firtha to nie jedyny “żywy trup” tej produkcji, która wyznacza nowe trendy w klasie “zabili go i uciekł”. Jest jeszcze Charlie (Edward Holcroft), któremu przecież urwało głowę. Ale nie! To było ramię! I z nową, mechaniczną kończyną, niedoszły rekrut Kingsmanów zjawia się pod ich eleganckim sklepem, by stłuc na kwaśne jabłko Eggsy’ego (Taron Egerton). Od widowiskowej bijatyki i pościgu po wyjątkowo pustych ulicach Londynu, w rytm przeboju Prince’a, zaczyna się zresztą ten film. Znowu okazuje się, że Matthew Vaughn potrafi z pomysłem kręcić zapierające dech w piersiach sceny akcji, przy których wyczyny Daniela Craiga jako 007 wyglądają jak dziecinna zabawa. Niestety, Kingsman: Złoty krąg składa się także z tak zwanej fabuły, choć w tym przypadku to słowo jest nadużyciem.

kingsman zloty krag 02

W poprzedniej części historia żółtodzioba, chłopaka z ulicy odkrywającego świat szpiegów i milionerów złoczyńców była fascynująca i wciągająca, choć zdawała się być dość ograna. Biła z niej za to świeżość i poczucie obcowania z czymś oryginalnym. Tutaj Vaughn i Jane Goldman nie tylko odwołują się do popkultury, ale zaczynają cytować samych siebie. Powtórkę ma kultowa scena z pubu, choć tym razem kto inny posprząta podłogę gośćmi; jest istny hommage do W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości w sekwencji w górach czy nawiązanie do krwawej jatki z filmu Fargo (choć tu krwi brak). Zamiast osobistego dramatu otrzymujemy światowy kryzys, który jest grubymi nićmi szyty. Poppy (Julianne Moore) chce opanować świat swoimi narkotykami, wysyłając żądania z groteskowego, ukrytego w dżungli muzeum urządzonego w stylu retro. Żeby nas to bardziej przejęło, życie dwóch bohaterów zawiśnie na włosku. Ale czym mamy się przejmować? Czegoś takiego, jak szokująca masakra z kościoła w pierwszej części, już nie doświadczymy. Bohaterowie powstający z grobu to tylko wierzchołek góry lodowej problemów tej produkcji. Wielu widzów pewnie stwierdzi, że to wszystko jest pastiszem, zamierzoną grą z konwencją, filmem niepretendującym do bycia poważnym. Niby to prawda, ale gdzieś w oglądającym opowiadana historia musi rezonować. Gdy zabity bohater powstaje z martwych, okazuje się, że nie trzeba się o nikogo przejmować, bo pewnie zaraz powróci. A kiedy z ekranu wybrzmiewają kolejne fałszywe nuty, zabawa z konwencją zaczyna irytować.

kingsman zloty krag 04

Scenariusz z minuty na minutę brnie w coraz większe absurdy, co było zaletą Tajnych służb, a tu wydaje się być niepotrzebnym biciem piany. Dwóch bohaterów, którzy przetrwali anihilację Kingsmana, musi stawić czoła potężnemu wrogowi, a z pomocą przyjdzie im siostrzana organizacja wywiadowcza Statesman funkcjonująca w USA pod przykrywką destylarni whiskey (zwracam uwagę na literkę “e” w amerykańskiej pisowni tego słowa). Agenci zamiast eleganckich garniturów noszą dżinsy, flanelowe koszule, kowbojskie buty, kapelusze i okulary kierowców ciężarówek. Taki pretekst, żeby zobaczyć Channinga Tatuma i Jeffa Bridgesa, noszących głupawe ksywy Tequila i Champ, mówiących z południowym akcentem. Przez góra dziesięć minut na ekranie. Halle Berry (Gigner) sprowadzona zostaje do roli Merlina (Mark Strong), czyli przez kilka minut nawija sprzed ekranu komputera. Tyle było gwiazd Hollywood, czek skasowany i do domu. Na szczęście Pedro Pascal (Whiskey) ma więcej do zagrania i jego postać okazuje się przez chwilę dwuwymiarowa. To miła odmiana w paradzie papierowych, słabo napisanych bohaterów oraz byle jakiego aktorstwa, co jest kolejnym gwoździem do trumny tej produkcji.

Nigdy nie byłem fanem Tarona Egertona i tu też mam do niego poważne wątpliwości. Przyszło mu zagrać trochę bardziej skomplikowane emocje i chłopak wymięka. Kiedy próbuje się wzruszyć albo przejąć, właściwie nie widać na jego twarzy głębszej myśli. Dzieciaki w podstawówce operują lepszą gamą emocji. Robienie z siebie głupa wychodzi mu nieźle, ale – nie oszukujmy się – ten przystojniak to lep na kobiecą część publiczności. Cóż, męska część też nie jest rozpieszczona jakością – Hanna Alström gra księżniczkę Tilde, dziewczynę Eggsy’ego, ale jest sucha jak wiór, a chemia między tą parą sprowadza się do uśmiechania do siebie. Chwilowo temperaturę podnosi Poppy Delevingne jako Clara w najbardziej niedorzecznym epizodzie filmu, gdy udajemy się na festiwal w Glastonbury, by bohater mógł umieścić nadajnik w jej pochwie. Gag godny Borata zasłużył na prawie dwadzieścia minut czasu ekranowego, a do akcji wnosi niewiele. Miałem też wrażenie, że Colin Firth czuje się zażenowany udziałem w tej produkcji. Cokolwiek chciał przekazać swoją podkręconą na maksa pokerową miną, zupełnie mnie ominęło. Julianne Moore sprowadziła swoją postać do groteski – psychopata to w jej wydaniu słodka pani, wydająca wyroki śmierci z uśmiechem na twarzy. Otaczające ją psy-roboty wywołują tylko zażenowanie. Kto dostarcza jej tej nieprzeciętnej technologii? Tego już się nie dowiemy. Na pewno ktoś, kto robił efekty specjalne, nie dostanie premii. Chciał trochę przyoszczędzić i film gdzieniegdzie wygląda plastikowo, zupełnie psując zabawę.

Zobacz również: Premiera Kingsman: Złoty krąg w IMAX i 4DX!

No dobra, ktoś powie: “Mam gdzieś dobry scenariusz, wybitne aktorstwo i oryginalność. Chcę w kinie spędzić czas na dobrej rozrywce”. I pewnie by tak było, gdyby Kingsman: Złoty krąg trwał o wiele krócej niż dwie godziny i dwadzieścia minut. Rozumiem, że twórcy chcieli dać każdej ze swoich przeciętnych postaci odpowiedni czas na zabłyśnięcie, wytłumaczyć swoją mizerną i wątłą fabułę, pokazać kilka malowniczych okolic, a także dorzucić wątpliwe dylematy moralne o narkotykach i polityczne wtręty. Skutek jest jeden – z ekranu wieje nudą. Sceny akcji przekładane są długimi, mało śmiesznymi lub zupełnie nieporuszającymi sekwencjami, które nie mogą się skończyć. I gdyby nie Elton John, który dostał najlepsze teksty, nosi najlepsze kostiumy i nawet ocala życie jednego z bohaterów, spisałbym ten film na straty. Ten weteran muzyki popularnej i ikona ruchu LGBT (grający samego siebie) krzyczy w pewnym momencie to, co myślałem przez większość czasu, mianowicie: “Co się tu, k…a, wyprawia?!”. Otóż wyprawia się bezceremonialne zarabianie pieniędzy na taniej podróbie markowego produktu. 

Ilustracja wprowadzenia i plakat: materiały prasowe 20th Century Fox

Redaktor

Dziennikarz filmowy i kulturalny, miłośnik kina i festiwali filmowych, obecnie mieszka w Londynie. Autor bloga "Film jak sen".

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Tomek pisze:

Muszę się niestety zgodzić, więcej i więcej niestety nie oznacza lepiej ):

Zabrakło w tym wszystkim wyczucia i lekkości, szkoda tym bardziej że jedynkę mam wy ulubionych filmach 🙂

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?