50 wiosen Aurory – recenzja słodko-kwaśnej komedii prosto z Francji!

Z reżyserką Blandine Lenoir spotkałem się przedtem dwa razy – na niewygodnych i drażniących zmysły posiadówkach u Gaspara Noe (Carne, Sam przeciw wszystkim). Oczywiście wówczas prezentowała ona swe aktorskie oblicze, wobec czego nie mogłem wykreować na tej podstawie jakichkolwiek oczekiwań względem jej reżyserskich projektów. Gdzieś jednak podświadomie liczyłem, że tych chwil narkotykowego upojenia u twórcy Nieodwracalnego się tak łatwo nie zapomina i – jakkolwiek złudne by te oczekiwania nie były – że może w jakiś sposób wryły się one w warsztat aktorki żarzącym węglem. Może zapożyczyła coś z elektryzującej estetyki Noego, może muzycznie podbiła efekt oniryzmu, nie wiem, może chociaż zbudowała relacje między bohaterami w oparciu o element przypadkowości? Tak, bardzo chciałem uwierzyć w to, że jednak z 50 wiosen Aurory, słodko-kwaśnej komedii o przemijaniu, może być coś więcej i że reżyserski skok w bok okaże się długotrwałym oraz autorskim romansem. Ale, niestety, z mojej wiary pozostały wióry, a nazwisko Lenoir wpisałem sobie do notesu zatytułowanego “omijać szerokim łukiem – materiał rakotwórczy”.

https://www.youtube.com/watch?v=CwHeXLA_U3Q

Wszystko to zabrzmiało brutalnie i być może niesprawiedliwie, ale szczerze. Francuskie kino ostatniej dekady popadło w niewyobrażalny marazm. Marazm spowodowany ugatunkowieniem rodzimej kinematografii. I nie zrozumcie mnie źle – kino gatunkowe w Europie wszędzie ma się dobrze i nie ma w tym nic złego, jeśli równolegle funkcjonuje bogate zaplecze artystyczne. Jednak coś mi się wydaje, że od kilku naprawdę dobrych lat Francuzi (jak nigdy przedtem!) stracili chęć oraz pasję do tworzenia. Poza Francois Ozonem nie jestem bowiem w stanie wymienić chociażby jednego nazwiska (Noe się nie liczy, jako że reprezentuje on już międzynarodowy nurt kina niezależnego), które miałoby cokolwiek do zakomunikowania światu za pomocą obiektywu kamery. Wszystko zdaje się obracać wokół “przemysłu”, salonów, których jedyną troskę stanowią stałe i zadowalające wpływy z gaży za wkład w filmową produkcję. Tę natomiast najczęściej stanowią dziś lekkie, życiowe i – określane na wskroś pejoratywnym przymiotnikiem – “francuskie” komedie. Wiecie, to te filmy inspirujące powstawanie naszych rodzimych Listów do M. i Porad na zdrady. Nic dodać, nic ująć.

03

A za podręcznikowy przykład powyższej nic lepiej nie posłuży od 50 wiosen Aurory. Produkcja zlepiona z samopowtarzalnych elementów narracyjnych oraz scenopisarstwa rodem z lat 90., gdy telewizję podbijały amerykańskie sitcomy, nie posiada na swoją obronę nic, co umożliwiałoby legalne jej wyświetlanie w kinach studyjnych. To pastisz, ale taki pastisz, którego oryginał nigdy nie powinien ujrzeć światła dziennego. To gwałt na umyśle widza oczekującego i widza świadomego. To w końcu zaprzeczenie słów Henriego Matisse, słynnego francuskiego artysty spod znaku fowizmu, wyobrażającego sobie “sztukę jako wygodny fotel niczym niezmąconej rozkoszy”. Tu nic… Tu wszystko zasługuje na czerwoną kartkę i przedwczesne zejście z boiska – najlepiej zaraz na początku meczu. Problem zaczyna się bowiem już u zarania, przy wyborze konwencji (zmaglowana jak puchowa pościel jednowymiarowa i eskapistyczna komedia pseudoegzystencjalna), a na tempie narracji kończy swe dzieło zniszczenia. Nikt tu nie stara się chociażby nakreślić portretu, otoczenia i sytuacji głównej bohaterki, rzucając nas od razu w wir wystrzeliwanych z prędkością naboi z karabinu maszynowego dialogów i sytuacyjnych gagów. Nie zdążymy oswoić się ze zmianą jednego kadru, a tu już następny łypie na nas swoim kantem. Nie zdążymy zrozumieć z jakiej paki bohaterka znalazła się w danym miejscu, a tu już prowadzi z kimś ironiczną i uszytą cynicznymi spostrzeżeniami dyskusje. Nie zdążymy zrozumieć, po co ten film powstał, a tu już o nim zapominamy. Naprawdę, nie do tego mnie, narodzie francuski, przyzwyczaiłeś.

50 wiosen aurory opole

Świadoma takiego stanu rzeczy jest chyba nawet sama reżyserka, bo ewidentnie poprosiła kogoś możnego o ukrycie jej nazwiska na samym końcu napisów wieńczących projekcję. Co zabawne, jako pierwszy figuruje w nich autor muzyki, która jako jedyna nie zasługuje tu na potępienie. I tylko dlatego, że rozochoca on widownię załączeniem do ścieżki dźwiękowej kompozycji Giuseppe Verdiego. Dlaczego więc ocena wyniosła aż 50 punktów procentowych? Ano może dlatego, że ja się nie znam. Siedzę w tych francuskich impresjonistach, nowej fali, postmodernistycznym baroku, a nie dostrzegam uroku zmian i przeobrażeń współczesności. To wielce prawdopodobne założenie. Wobec tego nie traktujcie moich słów wiążąco. Albo przynajmniej zapomnijcie o nich tak szybko, jak o próbie wybrania się na 50 wiosen Aurory.

Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe

Redaktor

Najbardziej tajemniczy członek redakcji. Nikt nie wie, w jaki sposób dorwał status redaktora współprowadzącego dział publicystyki i prawej ręki rednacza. Ciągle poszukuje granic formy. Święta czwórca: Dziga Wiertow, Fritz Lang, Luis Bunuel i Stanley Kubrick.

Więcej informacji o

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?