Legendy miejskie głoszą, iż podczas pierwszych festiwalowych pokazów Mięsa ludzie mdleli, a lokalne placówki medyczne nie wyrabiały z nadsyłaniem ambulansów. Nie wiem w takim razie, co to były za festiwale. Międzynarodowy festiwal gry w polo przy muzyce Antonina Dvoraka? Może, choć i w takiej konfiguracji musieli się trafić wyjątkowo słabi zawodnicy. Postawmy sprawę jasno – Mięso obok pełnokrwistego kina gore, które wymarzyło się specom od marketingu, nawet nie leżało, a o takich filmach jak Martwica mózgu czy Cannibal Holocaust nie słyszano chociażby z najstarszych góralskich podań. Pod względem estetycznym to co najwyżej nadchodzące mother! Aronofsky’ego, ale i tak przy zastrzeżeniu, że pierwsze opinie na temat tej produkcji się potwierdzą. Skąd to wiem, skoro do premiery mother! jeszcze bagatela dwa miesiące? Ano posiadam dar jasnowidzenia. Nie znaleźliśmy się tu jednak ani po to, by omawiać moje nadprzyrodzone zdolności, ani tym bardziej techniki manipulacji wizerunkowej stosowane w branży filmowej. Bo nam tu chodzi o jedno – o zasmakowanie ludzkiego mięsa w wyjątkowo bezkrwawym wydaniu.
https://www.youtube.com/watch?v=OvJgFV2Tdcc
Nie oznacza to oczywiście, że otrzymaliśmy film PG-13. Spokojnie. Trochę posoki się poleje, lecz idea bezgranicznej eksploatacji była prawdopodobnie ostatnią rzeczą, która interesowała reżyserkę Julię Ducournau. Przy realizacji swojego drugiego pełnego metrażu kanibalizm, którym tak ochoczo żonglowano w kontekście Mięsa przed premierą, służy mu wyłącznie za pretekst, alegoryczny zwornik fabularny ukazujący swe prawdziwe znaczenie dopiero w zestawieniu z manifestacyjnym wydźwiękiem całości. Tak – Mięso to manifest pełen fatalistycznych i deterministycznych wykładni oraz przesłań. Ducournau tworzy tu sieć nawiązań do trapiącej naszą współczesną cywilizację plagi dekadenckiej ambiwalencji, poczucia schyłkowości i alienacji jednostki, obsadzając własną osobę (niejako mimowolnie) w roli artysty-wieszcza. Wieszcz ten natomiast sam zdaje się być pozbawiony nadziei – nie liczy na rychłe przebudzenie się człowieczeństwa z letargu przyjemnej i hedonistycznej egzystencji, która prowadzi ludzkość w rytm kroków słynnego danse macabre.
Źródeł takiego stanu rzeczy reżyserka upatruje znowuż w samym społeczeństwie, rozumianym tu jako umowa międzyludzka oparta o zasady konformizmu i prawa silniejszego. Na wydziale weterynarii pewnego uniwersytetu medycznego to bowiem starsze roczniki rządzą i trzęsą życiem towarzyskim studentów wedle własnego uznania, a „nowicjuszom” dane jest się im wyłącznie podporządkować. Alternatywa nie wchodzi w grę. I właśnie w tej rzeczywistości musi się odnaleźć nasza „protagonistka” Justine (Garance Marillier), która do tej pory wiodła raczej pustelniczy tryb życia. A że ostatecznie się nie odnajduje i popada z tego powodu w obłęd, to już wina społeczeństwa. Zdaniem reżyserki to ono odpowiada za wszelkie zwyrodnienia indywiduum – nieprzystosowany organizm, jakim w tym wypadku jest Justine, jest po prostu wrzucany na głęboką wodę pokus oraz fetyszy. Nie otrzymuje żadnych instrukcji, żadnych wskazówek. Doskonale ilustruje to już jedna z pierwszych filmowych sekwencji, kiedy to podczas „rytuału inicjacyjnego” dziewczyna-wegetarianka zostaje ZACHĘCONA do zjedzenia surowej króliczej nerki. W jaki sposób? Ano, bo gdy jej nie zje, to narazi się na ostracyzm ze strony społeczności studenckiej. Dzięki tak banalnemu zabiegowi szybko się więc orientujemy, że społeczność w Mięsie jest czymś wtórnym, nienaturalnym, zmuszającym człowieka-jednostkę do współpracy. Ducournau wkrótce idzie w tych rozważaniach jeszcze dalej, prezentując rodzinę, czyli podstawową komórkę społeczeństwa, w kategoriach głównego winowajcy niniejszego fermentu. Teza na wskroś odważna, szczególnie w świecie lubującym się w bezpiecznych i ciepłych sentencjach, ale bynajmniej nie jedyna wynikająca z fabuły Raw.
Powyższą retorykę można byłoby bowiem potraktować również odniesieniem do zglobalizowanej i zmedializowanej rzeczywistości, gdzie rola człowieka – niegdyś kontestatora – sprowadzona została do zwykłego użytkownika, usera zielonej papki. Jednakże gdybyśmy chcieli pozostać na ziemi i nie bawić się w nadinterpretacje, to musimy stwierdzić, że Mięso traktuje przede wszystkim o bolączkach współczesnego pierwszego świata. Wegetarianizm, homoseksualizm, gloryfikacja piękna, osamotnienie jednostki, a – co za tym idzie – nietolerancja oraz ostracyzm wybrzmiewają tu nadzwyczaj doniośle – wręcz wydobywają się z ust bohaterów, których dialog momentami przypomina pełne werwy przemówienia Fidela Castro, a nie zwykłą rozmowę pacjenta z lekarzem. I w tym tkwi problem Mięsa, które potraktowało swoją autoświadomość zbyt dosłownie i wobec tego mimowolnie otarło się o kicz. To dało się odratować, gdyby Ducournau poszła przykładem Refna lub Gaspara Noe, prezentując film na wskroś autotematyczny i skrojony pod czystą ekspresję. A tak niestety wyszedł powierzchowny i kryptoanalityczny dramat społeczny z otwartą puentą. Gdzieś tu zabrakło impetu, zdecydowania, może (nomen omen) pewności siebie, które strąciły i tak wątłą symbolicznie opowieść z nóg i pozostawiły w widzu sporych rozmiarów niedosyt.
A niedosyt ten utrzymał się nawet pomimo tego (a może właśnie dlatego) że w konstrukcji merytorycznej zawartości Mięsa, Ducournau sięgnęła do klasyków filmowego modernizmu. Estetyczne inspiracje Powiększeniem oraz Zabriskie Point Michelangelo Antonioniego, czy Nostalgią Tarkowskiego dają o sobie znać najwyraźniej, choć pewnie znalazłoby się kilka dzieł również do wykładni Mięsa pasujących. I to w sumie jak pięść do nosa. Niemniej jednak reżyserka miała w tym swój osobisty cel, liczyła na konkretny efekt, ale efekt ten przejdzie zapewne przez nikogo zauważony. Bo film alegoryczny to ciężka para traperów i nie każdy jest je w stanie nosić z gracją. Nawet Justine.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe