Idąc na film z epitetem „American” w tytule liczy się na naprawdę dobrą produkcję, mając w głowie przecież takie klasyki jak American Beauty, American Gangster, American Hustle, American History X czy American Sniper. Dodatkowo adekwatnie do znaczenia tego członu, można zakładać, że obraz poruszy ważny temat, który wpływa na całą Amerykę. Nawet takie American Pie czy American Horror Story stanowią przecież klasyk w swoim gatunku i pewną niezaprzeczalną jakość reprezentuje. Natomiast twórcy American Assassin robią widza w konia, dodając megalomański tytuł do swojego odtwórczego barachła, powstałego jako nastawiona na łatwy zysk, czysta kalkulacja finansowa.
Zobacz również: konkurs z okazji premiery filmu American Assassin!
Prawa do bestsellera nie mogą się przecież zmarnować. Latami próbowano właściwie ugryźć literacki pierwowzór, aż w końcu spostrzeżono, że jak za miesiąc nie rozpoczną zdjęć, to im licencja przepadnie. Dlatego machnięto ręką na jakość i ruszono z kręceniem, mając ten bardzo przeciętny potencjał ludzki do dyspozycji. Producenci myśleli, że jak zatrudnią czterech sprytnych scenarzystów do przełożenia książki na ekran, dostaną murowany hit, a tu jak zwykle wyszedł bezpłciowy chaos. Tak się zawsze dzieje, gdy jeden tekst latami przepisuje masa różnych ludzi. Zwłaszcza że tym razem wcale nie mamy do czynienia z wysokobudżetowym blockbusterem, a raczej zrobioną po taniości (30 milionów dolarów) mistyfikacją ubraną w pozory efekciarstwa przez przerośniętą kampanię marketingową. W rzeczywistości American Assassin to jeszcze bardziej niszowa produkcja niż wciąż obecni w naszych kinach Renegaci (około 80 milionów dolarów budżetu).
Za sterami recenzowanego tu filmu siedzi serialowy wyrobnik, a w obsadzie na dobrą sprawę znajduje się zaledwie jedno nazwisko z pierwszej ligi sławnych aktorów Hollywoodu. Michaelu Keatonie, dlaczego postanowiłeś zagrać w tym badziewiu? Sukcesy artystyczne zapewniły ci Birdman, Spotlight i McImperium, a po występie w Spider-Man: Homecoming na stan portfela też nie możesz narzekać. Może nasz superbohater potrzebował odmiany i jakiejś mniej kompleksowej roli twardziela? Nie znam prawdziwych powodów, ale wiem, że obsadzenie tego notabene świetnego w ostatnich latach aktora w takiej roli, nie wyszło nikomu na dobre. Keaton to nie J.K. Simmons, a surowy mentor, to nie do końca jego klimaty.
Zobacz również: Renegaci – recenzja klasycznego filmu sensacyjnego
Zwłaszcza że uczy niegotowego do bycia gwiazdą kina akcji idola nastolatek, Dylana O’Briena, który tu wciela się w głównego bohatera. Chłopak przypakował konkretnie i fizycznie podczas wszelkich skoków oraz walk prezentuje się wybornie. Lecz na jego twarzy brakuje determinacji i gniewu, które granej przez niego postaci narzuca ten nieszczęsny scenariusz. Nie ma sensu krytykować biednego człowieka. Przyjrzyjmy się lepiej, dlaczego historia wypada, delikatnie mówiąc, mało intrygująco.
Otwarcie pokazuje, jak w masowym ataku arabusy wyrzynają z karabinów maszynowych niewinnych plażowiczów. W masakrze ginie również narzeczona głównego bohatera, której ten się dosłownie kilka minut wcześniej oświadczył. Dlatego też Dylan O’Brien, znany tutaj jako Mitch Rapp, zaczyna wymiatać w mma, strzelać jak snajper i ostatecznie wstępuje do elitarnej jednostki CIA. Pomyśleć można, że będzie się mścił z na terrorystach, lecz nic bardziej mylnego. Agencja skupia swoje działania na odzyskaniu konkretnych ilości plutonu, mogących posłużyć do budowy bomby atomowej. Fabuła idzie po najbezpieczniejszej linii oporu. Słowo „terroryzm” praktycznie nie pada w żadnej odmianie, podobnie islam, muzułmanie i wszystko co mało poprawne politycznie. Za czarnych charakterów robią zdrajcy z irańskiego rządu. I oczywiście na finał wstawiono od czapy wyjęty monolog dla liberalnych mięczaków, że za wszystko odpowiadają Stany Zjednoczone. To tak naprawdę Ameryka jest zła – pojawia się znikąd przesłanie, mimo że film nie odkrywa żadnych strasznie czarnych kart sposobu działania USA.
Widać jak na dłoni, jakim Frankensteinem był scenariusz. Różne wątki pozszywano ze sobą grubymi nićmi odrębnych konwencji, czy nowych nieugruntowanych motywów. Kwestie moralne wyskakują w trzecim akcie gdzieś na dwie i pół minuty, po czym nikt nigdy więcej nie zastanawia się nad tym co dobre, a co złe. American Assassin w swojej łaskawości przenosi także akcję jednej sceny do tak niecywilizowanego kraju jak Polska i wtedy przynajmniej przez chwilę jest zabawnie. Dochowano nawet blockbusterowej tradycji, by Scott Adkins zginął w żenujący sposób. Niestety, to wszystko przekłada się jedynie na pozory atrakcyjności i jak wspominałe, American Assassin tylko udaje wysokobudżetowe widowisko.
Przypominają o tym mocno pocięte i przesadnie skadrowane walki, stojące gdzieś dwie klasy niżej niż pojedynki z pierwszej Uprowadzonej, o Kingsman nie wspominając. Jednak prawdziwy koszmar wychodzi wraz z symfonią słabych efektów cyfrowych w samym finale. Ktoś tu ewidentnie próbował nakręcić wielkie kino małym nakładem środków. Wtedy też ostatecznie zrezygnowano z pozorów logiki oraz jakiegokolwiek realizmu, także nawet Jack Reacher (ten dobry, ten pierwszy) wygłada przy tym Assassynie jak film dokumentalny.
Zobacz również: The Punisher – Frank Castle w armii, zdjęcia, zwiastun i nowe plakaty!
Dlatego powstał potworek nie będący przyjemnym kinem rozrywkowym, a jednocześnie nie nadający się na poważny dramat. Brak tu rozwoju postaci oraz jakiegokolwiek przekazu, a jednocześnie tematyka nabiera zbyt poważnych tonów, by można było wyłączyć myślenie i rozkoszować się akcją. Chciano nakręcić poważne, efektowne, łatwe w odbiorze, ambitne, niekontrowersyjne i dopasowane pod młode fanki Dylana O’Briena kino, a połączenie tylu sprzecznych określeń to przecież misja niemożliwa, zwłaszcza gdy brakuje pomysłu na całość. Nie ma tu tych niedomówień i wyrachowania niczym w Sicario, o takiej zwykłej, ciekawej historii nie wspominając. Aktorzy miewają przebłyski dobrej gry, lecz miałki skrypt i kiepski reżyser nie wykorzystują ich potencjału. To nie tak, że wyszła spektakularna klapa, acz jedynie do bólu przeciętny i w sumie nawet znośny thriller sensacyjny. Tylko że biorąc pod uwagę stanowiącą pierwowzór popularną serię książek oraz całkiem znane nazwiska w obsadzie, powinno się liczyć na znacznie więcej. Jedyny plus, że po tej miernocie przynajmniej sequela nie będzie.