Tulipanowa gorączka – recenzja melodramatu z Alicią Vikander

Już zwiastun Tulipanowej gorączki pozwalał przewidzieć, że będzie to dzieło pełne rozmachu właściwego produkcjom spod znaku The Weinstein Company. Dobra wiadomość: rzeczywiście – kostiumom, scenografii, zdjęciom i muzyce niczego nie można zarzucić; wręcz przeciwnie – siedemnastowieczny Amsterdam, tak w skali makro, jak i mikro, prezentuje się na wielkim ekranie bez zarzutu. Zła wiadomość: niestety, realizacyjny przepych i znakomita Alicia Vikander to w ogólnym rozrachunku za mało, by uznać film za oszałamiający. 

Wychowana w przyklasztornym sierocińcu Sophia (Alicia Vikander) wychodzi za majętnego kupca, Cornelisa Sandvoorta (Christoph Waltz). Mimo upływu lat i intensywnych starań, małżonkowie pozostają bezdzietni; w młodej kobiecie narasta frustracja, mężczyzna zaś jest skłonny posłuchać rad życzliwych i porzucić żonę dla innej. Nim to jednak nastąpi, zdecyduje się zatrudnić malarza portrecistę, by choćby poprzez uwiecznienie na płótnie pozostawić po sobie ślad. Tak oto do domu Sandvoortów trafi początkujący artysta, Jan Van Loos (Dane DeHaan) i, by zacytować narratorkę opowieści, służącą Marię (Holliday Grainger), rozpocznie rewolucję.

Rewolucje mają jednak to do siebie, że potrzebują charyzmatycznych przywódców. Jeśli w grę wchodzi rewolucja miłosna – najlepiej dwóch. Tymczasem w Tulipanowej gorączce mamy do czynienia z nie lada paradoksem: Vikander to najmocniejsza strona filmu, DeHaan – jego najsłabsze ogniwo. Gwoździem do – nomen omen – trumny jest fakt, iż z wcielenia się w rolę malarza zrezygnował pierwotnie w niej obsadzony Matthias Schoenaerts. Nawet, jeśli rzadko się zdarza, aby przetasowania w obsadzie wywierały aż tak silny wpływ na odbiór, podczas seansu podświadomość nie daje o sobie zapomnieć ani na chwilę. Decyzja Schoenaertsa i nietrafiony wybór jego następcy sprawia tym większy zawód, im łatwiej wyobrazić sobie w akcji wielkiego nieobecnego. Im mniej zaś wyczuwalna chemia między kochankami, tym trudniej z zapartym tchem śledzić ich losy; przed oczyma – niczym tulipan – rozkwita bowiem wizja alternatywy, w której za sprawą belgijskiego aktora postać Jana zyskuje wszystko to, czego nie zdołał przelać w nią Amerykanin. Upraszczając: o wiele łatwiej kibicować uczuciu, w które się wierzy, a nie, które usilnie próbuje się wytropić.

012~0.jpg

W efekcie o wiele bardziej przekonujący, dynamiczny i angażujący (melodramat melodramatem, naiwne retrospekcje można byłoby pominąć…) jest wątek – z pozoru drugoplanowego – uczucia wspomnianej już służącej i Willema Blocka (Jack O’Connell), sprzedawcy ryb. Spośród postaci trzecioplanowych w pamięci odnaleźć dają się chyba tylko wątpliwej moralności dr Sorgh (Tom Hollander) i niestroniący od alkoholu, nieporadny Gerrit (Zach Galifianakis), którego roztargnienie przyczynia się do tragicznego – przynajmniej z pozoru – finału siedemnastowiecznego love story.

Judi Dench i Christoph Waltz – te nazwiska mówią same za siebie. Mówią także wiele, jeśli nie wszystko, o charakterze ról, w jakie wcielają się – nie po raz pierwszy, zresztą – uznani aktorzy. Prezentują dokładnie to, do czego nas przyzwyczaili i czego się po nich spodziewamy – dla jednych będzie to zarzut, dla innych zaleta. Asem w rękawie jest bezdyskusyjnie piekielnie zdolna Vikander – wyjątkowo krucha i elektryzująca zarazem. Nic dziwnego, że to właśnie sceny z jej udziałem (na przykład ta, w której Sophia zdaje sobie sprawę z powagi i beznadziejności sytuacji, w jakiej z własnej woli się znalazła) można uznać za naprawdę poruszające. W pojedynkę zdobywczyni Oscara przemawia do wrażliwości odbiorcy błyskawicznie; droga do emocji widza przebywana wspólnie z ekranowym obiektem jej uczuć przypomina z kolei syzyfową pracę.

Trudno dokładniej opisać, czego tu brakuje, ale ten brak wyczuwa się od samego początku bardzo wyraźnie; uniemożliwia on pełne zaangażowanie w historię – zarówno zakazanej miłości, jak i tulipanowej intrygi. Kilka iście malarskich kadrów (przepiękne sceny nadmorskie!), imponujące stroje, scenografia i muzyka; świetna Vikander, przewidywalne, acz udane kreacje Dench i Waltza; O’Connell i Grainger, za sprawą których drugi plan wysuwa się na pierwszy. Owszem, może i jest na co popatrzeć. Sęk w tym, że filmy powinno się przede wszystkim przeżywać. A gdyby nie magnetyzm odtwórczyni głównej roli, Tulipanową gorączkę można byłoby z powodzeniem przespać. 

Ilustracja wprowadzenia i pełnego tekstu: mat. prasowe 

Dziennikarz

Studentka czwartego roku Tekstów Kultury UJ.
Ze świata literatury najbardziej lubi powieści, ze świata muzyki - folk, ze świata kina - (melo)dramaty oraz indie. I Madsa Mikkelsena, oczywiście.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?