Ludzi średnio ogarniętych w swojej branży, którzy pozjadali wszystkie rozumy a myślą, że są dobrzy w swoim fachu, lubimy nieco pieszczotliwie, ale też pogardliwie, nazywać Januszami. Tym sposobem w naszej rodzimej rzeczywistości mamy Januszy budownictwa, Januszy handlu i tak dalej. Są także Janusze marketingu i to od nich zacznę ten tekst. Niektórzy bowiem nadają tytuły polskim komediom i z sobie tylko znanych powodów myślą, że ludzi przyciągnie do kina film zatytułowany Porady na zdrady czy – tak jak w tym przypadku – Na układy nie ma rady. Jednak abstrahując od głupawych rymowanek zwanych tytułami, kogoś tam przyciągnąć się udaje. Czasem są to nawet spore rzesze widzów. Jednak naprawdę zwątpię w polskie społeczeństwo, jeśli tak będzie również w tym przypadku. A przyczyna jest prosta. Widziałem już w tym roku sporo gniotów, takich jak wspomniane Porady na zdrady. Przy tym tworze jednak wszystkie wyglądają, jakby reżyserował je Stanley Kubrick. Do spółki z Martinem Scorsese.
Zobacz również: Porady na zdrady – recenzja polskiej komedii
Grzegorz Małecki gra tutaj gościa na stanowisku w jakiejś podrzędnej filmie. Spotyka się z mechanikiem, agentem ubezpieczeniowym, naciągaczem. Cały czas z kimś gada. W końcu zagaduje ze swoim byłym profesorem, a ten proponuje mu stanowisko wiceministra. No i gada dalej. Czerstwo, drętwo, nudno – i tak cały film. Lubimy czasem nabijać się z polskich kabaretów, jako źródła tego typu prymitywnej rozrywki. Jednak porównując je do tego, co dzieje się tutaj, mocno bym je obraził. Bardzo mocno.
Mniej więcej pewnie wiecie, jak działają polskie komedie romantyczne. Sprzedają telewizyjny, stereotypowy wizerunek świata, tak że czasem od braku logiki robi się niedobrze. Wszyscy są młodzi piękni i zdrowi, zarabiają duże pieniądze, mają wielkie i piękne domy, jest słodko i kolorowo.
Zobacz również: Tarapaty – dzieciaki na tropie skarbu w zwiastunie polskiego filmu
Co mają telewizyjne opery mydlane? Mniej więcej to samo, tylko z domieszką taniego dramatu. Co rusz ich bohaterów spotykają najbardziej infantylne życiowe dramaty, z którymi muszą sobie radzić. Często mają nudno jak my, tylko trochę lepiej. Przynajmniej tak pamiętam te twory, w czasach gdy za młodych lat zdarzało mi się oglądać ich fragmenty, bo akurat leciały chwilę przed kolejnym meczem Ligi Mistrzów.
Dlaczego o tym mówię? Po to, żeby pokazać, że taki film zrobić jest naprawdę łatwo. Taki, który za żadne skarby nie będzie dobry, ale widz nie będzie chciał podciąć sobie żył w kinie podczas oglądania. Jest takich filmów mnóstwo. Na układy nie ma rady to liga niżej, tu nawet po prostu złego filmu zrobić się nie udało. To twór, który męczy, irytuje i fizycznie boli. W każdym momencie seansu.
Zobacz również: To – recenzja horroru na podstawie prozy Kinga
Napisałbym o tym filmie więcej, ale zwyczajnie nie mam na to siły ani ochoty. To potworek, w którym nie ma pół śmiesznego żartu ani pół powodu, żeby go oglądać. Czasem mam nadzieję, że gdzieś istnieje świat idealny, w którym filmy przed trafieniem do kin przechodzą jakąś selekcję, dzięki której widzowie dostają tylko pełnoprawne produkty. Wtedy kandydata takiego jak ten ścigałaby prokuratura. I zrobiłaby dobrze ludzkości.
ilustracja wprowadzenia: ©Piotr Myszkowski, Combat Films