Po obserwacji rodaków, którzy realizują swoje pasje w podziemiach swoich posiadłości, austriacki reżyser Urlich Seidl (trylogia Raj, Import Export) towarzyszy swoim krajanom w Afryce. Inspiracją była jedna z sekwencji dokumentu W piwnicy, z pomieszczeniem pełnym trofeów łowieckich – efekt pasji bohaterów filmu: polowań. W prezentowanym w ubiegłym roku w Wenecji filmie twórca pozornie tylko opowiada o zwierzętach – prawdziwym celem jego filmowego safari są ludzie.
Emeryci, mieszczanie, młodzież, całe rodziny, bardzo bogaci i średnio zamożni wyjeżdżają na safari, by polować na dzikie zwierzęta w Afryce. Zupełnie legalnie, korzystając z usług lokalnej firmy prowadzonej przez Europejczyka, która oferuje nie tylko udane łowy, ale też zajęcie się upolowaną zwierzyną. Zebry, antylopy, nawet lwy i żyrafy są na listach ich życzeń, każde odpowiednio wycenione. Co bardziej wprawni i doświadczeni nie zadowalają się byle czym, a chcą upolować dużego zwierza. Odpowiednio ubrani w postkolonialne mundury, z najlepszą jakościowo bronią, gotowi są do akcji. I lubią o swojej pasji rozmawiać.
Reżyser Safari w typowy dla siebie sposób dba o formalną stronę widowiska – statyczne kadry, centralne i symetryczne rozmieszczenie postaci. Bohaterowie opowiadają o swoich zainteresowaniach z wielką pasją, nie widząc w swym postępowaniu nic złego. W dychotomii pomiędzy szczerością tych wypowiedzi oraz osądem moralnym widza, leży napięcie w filmie. Wśród wielu wątków łatwo wskazać niezwykle fascynujące momenty: w jednym z nich młodzi myśliwi, brat z siostrą, opowiadają o procesie polowania niczym o stosunku seksualnym. W innym oglądamy długie polowanie na żyrafę i zebry, zwieńczone triumfalnym zrobieniem zdjęcia. Słuchamy też wypowiedzi właścicieli „Leopard Lodge” o lokalnych mieszkańcach – jest to rasizm w czystej postaci pod przykrywką bycia miłym przed kamerą. Najbardziej szokująca dla niektórych widzów będzie pewnie sekwencja obdzierania ze skóry upolowanych zwierząt i oddzielania ich organów. Ostrzegam widzów, którzy mają łagodny żołądek.
Materiał na film raczej nie nadaje się na pełny metraż i spokojnie mógłby trwać trochę krócej, nie tracąc przy tym swojej siły. Można również kłócić się, czy to, że czarni Afrykańczycy nie dostali szansy, by się wypowiedzieć, tylko prezentowani są jako nieme figury na tle swoich szop i domów, zajadając się zdobyczami, czy też na tle poroży w pracy, nie jest manipulatorskie i nieobiektywne. Nie nazwałbym reżysera jednak dokumentalistą w czystej postaci – jego filmy tak mocno zdeformowane są przez perspektywę twórcy, że stają się niemal fabułami. Mimo tych drobnych wad, Seidl udowadnia, że jest jednym z czołowych kontrowersyjnych obserwatorów i krytyków ludzkiej natury. Jak nikt inny nie piętnuje on wad własnego narodu, jako metafory Europy w ogóle, robiąc to z gracją i na wysokim poziomie.
Ilustracja wprowadzenia i plakat: materiały prasowe / Against Gravity