Christian Lorenz, klawiszowiec zespołu Rammstein, zapytany pewnego razu o to, dlaczego zawsze gdy muzycy zaczynają majstrować nowe wydawnictwo tworzą wokół niego niewzruszoną atmosferę tajemnicy, pokusił się o przyrównanie tego zjawiska do własnych przekonań związanych z kinematografią. Otóż popularny Flake nie ogląda zwiastunów, zapowiedzi, spotów, plakatów, zdjęć z planu, ani nie śledzi żadnych filmowych wieści, ponieważ – jego zdaniem – psują one całą frajdę z doświadczania ostatecznego produktu. Co to za przyjemność iść do kina na film, o którym wszystko wiem i nic nie będzie w stanie mnie zaskoczyć? Przecież najlepszą zapowiedzią jest brak zapowiedzi! Przyznam się bez bicia, że i ja mocno praktykuję takie podejście. A przynajmniej tak było w kontekście Barry’ego Seala. Prawdę mówiąc o najnowszym dziele Douga Limana nie wiedziałem nic. Nie wiedziałem nawet, iż jest ono oparte o autentyczne wydarzenia, bo i amerykańska historia oraz kultura nie są znowuż tak bliskie mojemu sercu. Ponadto tłumaczenie polskich dystrybutorów skutecznie zbiło mnie z tropu, a będąc świadomym występu Toma Cruise’a, założyłem, że spotkam się ze swoistym odpryskiem niedawnej Mumii. Z takim też nastawieniem przyszedłem do kina, usiadłem wygodnie w fotelu i już zacząłem układać sobie w głowie formułki, które najdosadniej naubliżałyby twórcom za serwowanie nam kolejnego chłamu. Niestety zmarnowałem kilkanaście minut swojego życia, albowiem żadna z tych formułek nie znajdzie tu zastosowania. Wszystko dlatego, że Barry Seal: Król przemytu to po prostu niezły film.
No właśnie – niezły. Najbardziej newralgiczne słowo z możliwych. Dla każdego oznacza co innego, ale zazwyczaj i tak mieści się w jakimś wąskim przedziale pomiędzy wyrazami „dobry” oraz „przeciętny”. I taki właśnie jest Barry Seal. To film, który zapewni wam przednią rozrywkę, będąc przy tym nieporównywalnie wtórnym i momentami sztampowym. Historia tytułowego pilota, romansującego z dilerami narkotyków oraz amerykańskim wywiadem, nie jest przecież niczym nowym. Niby zmieniają się trochę okoliczności, niby czasem więcej mamy dokumentu a czasem sensacji, lecz zawsze schemat jest ten sam – facet ma ciepłą posadkę, szczęśliwą narzeczoną, plany na rodzinę, ale wtedy wpada okazja łatwego i przede wszystkim wysokiego zarobku. No i się zaczyna. Prochy tu, prochy tam, tu podrzucimy AK-47 latynoskim reakcjonistom, a tam porobimy zdjęcia czerwonym rewolucjonistom. Taka gra na dwa fronty (choć w sumie tych frontów można by było wymienić tu więcej i taka też była puenta filmu) dość szybko wznosi naszego bohatera na szczyt, ale jeszcze szybciej go z niego strąca. Pablo Escobar urządza polowanie na jego głowę, rząd odwraca się do niego plecami, a każda próba odpalenia samochodu może być tą ostatnią. Sytuacja jest więc niezbyt ciekawa i kończy się równie nieciekawie – jak na ironię, pod drzwiami lokalnego komisariatu policji.
Barry Seal to w ogóle szyta lnianymi nićmi satyra na wszelkie popularne amerykańskie mity. W zasadzie, gdyby w ostateczności był bardziej przenikliwy, bardziej wyrazisty i pozostawiający pewne kwestie bez możliwości zripostowania, to nawet taki Martin Scorsese mógłby z ręką na sercu się pod nim podpisać. Z resztą od mistrza Scorsese reżyser Liman zapożycza sporo elementów, jak choćby narracja z offu, szczypta zgryźliwości w jej prowadzeniu oraz nieodłączny element groteski. Jednakże brakuje tu pazura, postawienia sprawy pod murem, przez co ciężko nazwać ten film chociażby Wilkiem z Wall Street w wersji super light. Bardziej soft Boxcar Bertha. Niemniej dla przeciętnego widza (w domyśle amerykańskiego z racji opowiadanej historii) jest on na tyle czytelny i cyniczny zarazem, że swoje zadanie zapełnienia repertuaru sezonu ogórkowego w miarę satysfakcjonujący sposób spełnia. I powiedziałbym nawet, że z nawiązką. Dla innych będzie to po prostu miły, niezobowiązujący seansik.
Nie przeszkadza w tym nawet fakt, że Tom Cruise mniej więcej od 1996 roku gra to samo. Na szczęście tutaj nie miał zbyt wielu okazji do biegania (chyba nawet w ogóle takowej nie było), zatem jego bogate emploi oparte na atletycznie zsynchronizowanych ruchach nóg oraz rąk, nie przyćmiewało innych, równie ciekawych aspektów aktorskiego rzemiosła gwiazdora. Jego interpretacja Barry’ego Seala nie powala oczywiście na kolana, ale to ciągle jest solidne wywiązywanie się ze swoich obowiązków, które funduje nam w ostateczności portret człowieka zachłyśniętego szansami stwarzanymi przez amerykański sen. Ten natomiast doczekał się tu nie tyle reinterpretacji, co rewaloryzacji i dostosowania do coraz częściej dominujących na kanwie filmowego postmodernizmu idei dekadenckich. Nie jest to co prawda tak dokładnie i przede wszystkim wyczerpująco zarysowane jak u najlepszych krytyków jankeskiej mitologii, ale wyraźnie stawia akcenty na beznadzieję kapitalistycznego systemu produkcji i związanego z nim społeczeństwa konsumpcyjnego. Barry z początku ma pracę i to nawet całkiem solidną, bo bycie pilotem prywatnych linii lotniczych to nie byle zmywanie naczyń. Jednak już pierwsze ujęcia i sceny uzmysławiają nam, że gość jest wypalony, popada w rutynę, która sukcesywnie przybliża go do implozji. Co z tego, że zarabia nieźle, że ma zapewnioną opiekę zdrowotną, że stać go na budowę domu, gdy jedyną czynnością, na którą ma po pracy siłę jest dotarcie do łóżka. A i to ledwo mu się udaje. Okazja wyrwania się z tego marazmu jest więc dla niego jak zbawienie, nawet jeśli miałby zaryzykować paroma rysami i dziurami w pilotowanym przez siebie samolocie. Dzieje się tak nawet wtedy, kiedy do gry wchodzą pierwsze komplikacje tej podwójnej działalności, która w ostateczności i tak nie zapewnia naszemu bohaterowi świetlanej przyszłości. To wszystko daje wyraz temu, jak istotna dla jednostki jest wolność od korporacyjnych systemów i zobowiązań. I to pomimo tego, że ta wolność tak na dobrą sprawę nie zmieni niczego w rozrachunku końcowym, gdyż pseudo-najlepszy ustrój w historii zawsze zdoła zniewolić indywiduum, sprowadzając jego rolę do trybiku w bezdusznej maszynie postępu. A za taki postęp Barry Seal bardzo serdecznie podziękował.
Póki co brzmię, jakby Król przemytu był filmem co najmniej ocierającym się o ideał, ale tak jak już zaznaczyłem – bynajmniej nim nie jest. Najpoważniejszą bolączką okazuje się mimo wszystko miernie napisany scenariusz – postacie przewijające się na ekranie raczej nie posiadają motywacji swoich działań, Domhnall Gleeson sam chyba zdaje sobie sprawę, że zawędrował na zły plan zdjęciowy, a rodzina Barry’ego jest jedynie tekturowym kartonem, który służy wyłącznie za suchy łącznik poszczególnych wątków. Nie lepiej jest z dynamiką akcji, gdyż ta po pewnym czasie po prostu siada i odlicza czas do zakończenia projekcji. Nie jest w stanie niczym nas zaskoczyć (o, to właśnie to, co mówił Flake), doprowadzając do znanego nam już wszystkim finału. Może nie tego spodziewaliśmy się po twórcy Tożsamości Bourne’a, lecz i tak trzeba przyznać, iż z posiadanym materiałem zrobił rzecz przyjemną w odbiorze – takiego mocno lajtowego Wilka z Wall Street. A tego w ogóle się nie spodziewałem. Tak jak i tego, że dam temu filmowi ocenę 69/100. Eh, człowiek uczy się całe życie.
Ilustracja wprowadzenia: kadr z filmu Barry Seal: Król przemytu