W kinowych repertuarach wciąż jeszcze widnieje zimnowojenny Atomic Blonde, a fani kina szpiegowskiego na horyzoncie odnajdą kolejną propozycję, tym razem z Azji. Jeśli podejście neonowo-teledyskowo-wickowe nie było dla was strawne, a na przykład wolicie bardziej klasyczne podejście do gatunku, to koreańska Gra Cieni w reżyserii Jee-woon Kima powinna bez problemu spełnić wasze oczekiwania.
Fabułę mamy jak to w kinie szpiegowskim. Pełną intryg, z postaciami grającymi na dwa fronty, próbującą utrzymywać nas w stanie niepewności, zwodzić i zaskoczyć na koniec. Ubrana w kostium historyczny rozgrywka toczy się tu między japońskimi okupantami i koreańskimi spiskowcami, a w jej centrum mamy Lee Jung-choola, byłego członka ruchu oporu, dziś kapitana reżimowej policji, który w trakcie wykonywania misji infiltracji ruchu niepodległościowego mierzy się z dylematem wykonania zadania lub pomocy rodakom.
Pierwsze z brzegu, co zaskakuje, to fakt, iż Gra cieni jest filmem szpiegowskim pełną gębą. Zdziwienie moje wynika oczywiście z tego, że kino koreańskie, a co za tym idzie i sam reżyser, przyzwyczaili bardziej do przedstawiania wielogatunkowych hybryd, zabawy schematami, a tu wyszedł film i na serio (czyżby zadziałała ręka Warner Bros.?) i wręcz „zachodni” w podejściu i aktorstwie. Co ciekawe, ta gatunkowa jednolitość nie wpłynęła pozytywnie na lekkość narracji, gdyż wydarzenia pierwszej godziny filmu wydają się być przeciągnięte, a w drugiej zbyt wysilone. Niestety również kluczowy wątek wyboru strony przez Lee Jung-choola okazuje się być prowadzony zbyt czytelnie i chociaż pokerowa twarz aktora Kang-ho Songa nie chce nic zdradzić, a scenarzyści próbują utrzymywać rozwiązanie do samego końca, to wcześniejsze sceny odkrywają intencje reżysera i układają wszystko w bardzo wyczuwalnym kierunku.
Zobacz również: Lament – recenzja koreańskiego filmu
Najmocniejsze punkty filmu więc to te, którymi autor Ujrzałem diabła potwierdza, że jest świetnym stylistą i mistrzem suspensu, sceny akcji ma w małym paluszku, dobrze prowadzi aktorów, a do tego nie zna granic przy obrazowaniu brutalności czy rzucaniu dosyć obrzydliwych obrazów prosto przed nasze oczy. Co jak co, ale z Gry cieni zapamiętamy nie tyle wszechobecną noirową elegancję, co przede wszystkim sceny akcji. Najpierw intensywną scenę otwierającą zmontowaną z sekwencji długich jazd kamery, w której śledzimy pościg japońskiej policji za członkiem ruchu oporu, który zanim popełni samobójstwo, to zdąży jeszcze oderwać postrzelony palec ze stopy, a potem znakomity fragment rozgrywający się w pociągu, czyli gra w kotka i myszkę między policją, a niepodległościowcami zwieńczona mistrzowsko budującą napięcie sceną w wagonie restauracyjnym.
Zobacz również: Oceniamy filmy Jee-woon Kima
Patrząc na filmografię Koreańczyka można odnieść wrażenie, że u progu kariery musiał stworzyć listę „rzeczy do zrobienia”, na której widniały kolejne filmowe gatunki. Gość ma już za sobą czarną komedię, horror, thriller, kimchi western, science-fiction, film gangsterski, a teraz dorzuca film szpiegowski. I trzeba przyznać, że z większości Jee-woon Kim wychodzi obronną ręką. A w Grze cieni nawet jak fabuła przynosi pewien niedosyt, to wynagradza wszystko elegancki styl, inscenizacja oraz pomysłowe sceny akcji.