Gdy parę lat Chad Strahelski i David Leitch tworzyli pierwszą część Johna Wicka, pewnie nie myśleli, że ich film dla współczesnego kina akcji będzie stanowić jeden z ważniejszych punktów odniesienia. Współczesne kino klasy B, małomówny twardziel z zemstą w oczach i duże ilości neonów kupiły wielu widzów tak bardzo, że ledwie 3 lata później mogliśmy oglądać sequel. Sequel wyreżyserowany już tylko przez Chada Strahelskiego. Leitch bowiem poszedł w nieco inną stronę. Wziął na warsztat niektóre elementy Wicka i osadził je w zimnowojennych czasach, adaptując The Coldest City Sama Harta i Anthony’ego Johnstona. Powieść szpiegowska, powojenny Berlin, Charlize Theron i neony dały mieszankę iście wybuchową, o której każdy będzie pamiętał, wymieniając najlepsze filmy akcji ostatnich lat.
Zobacz również: Valerian i Miasto Tysiąca Planet – recenzja filmu Luca Bessona
Lorraine Broughton (tak wiem, adaptacja innego materiału, jednak reżyser David Leitch mógł poważnie zastanowić się nad zmianą nazwiska naszej protagonistki, tego widzowie na pewno nie zapamiętają), agentka wywiadu, ma zapobiec dostaniu się w ręce władz ZSRR listy, która wydatnie przedłuży Zimną Wojnę i zdekonspiruje wiele ważnych dla brytyjskiego wywiadu postaci. Dostaje bilet do Berlina, nazwisko jedynego gościa, któremu może ufać i rusza na misję. Już przy opuszczaniu lotniska widzimy, że nie będzie to coś, czemu podołałby zwykły śmiertelnik. Dlatego zaciskamy zęby i czekamy na fajerwerki.
Pierwsze odejście od konwencji Johna Wicka to fabuła. Filmy z Keanu Reevesem to rasowe kino zemsty, w których historia jest szczątkowa, a najważniejsze jest posyłanie do piachu jak największej ilości niegodziwców. Tutaj jest Cold War i wszystko, co z nim związane. Te wdzięczne dla kina wczasy, kiedy to na górze przywódcy największych mocarstw świata grają w psychologiczne szachy, natomiast wszystkie ważne wydarzenia dzieją się na dole, a wiedzą o nich tylko sami zainteresowani. Już pierwsze kadry dają jasny komunikat, że to o tym drugim będzie ten film. I intryga wypada bardzo dobrze. Są agenci sowieccy, francuscy, brytyjscy, amerykańscy, większość gra na dwa fronty i trzeba nieco wytężyć myślenie, żeby się w tym połapać. Jednak tak jak odpowiednio poplątana jest historia, tak nie do końca pasuje mi to w samym zakończeniu, które, zanim powie nam ostatecznie prawdziwą wersję, każe oglądać 3 twisty w ciągu 15 minut. To trochę jak małe dziecko, które przynosi do szkoły chipsy, ale zanim poczęstuje kolegę, trzy razy zabierze mu paczkę sprzed nosa dla żartu. Takie rozwiązania w teorii mają zwiększać napięcie, jednak zamiast tego powodują, że człowiek szuka nielogiczności w każdym z rozwiązań. I niestety dla Leitcha, znajduje.
Zobacz również: Wonder Woman – Charlize Theron odrzuciła rolę w filmie DC?
Jednak mankamenty trudno jest znaleźć, jeśli chodzi o samo mięsko, czyli sceny akcji. Te są bowiem fantastyczne. Dużo bardziej jednak niż we wspominanym filmie z Keanu Reevesem, idziemy tutaj w naturalizm. Charlize Theron w blondzie nie jest babką, którą chciałbym spotkać w jakimś ciemnym berlińskim tunelu nocą, jednak nie raz i nie dwa widzimy, że niektóre z napotkanych osiłków są w stanie zrobić jej krzywdę. Dlatego jej śliczna buźka dużą część filmu jest zbita na kwaśne jabłko, a w walce jęczy jak Maria Sharapova. I o to chodzi!
Neonowa otoczka nie jest raczej wykorzystywana w walce, a podczas interakcji między postaciami. Lorraine na czas swej misji mieszka w świecącym apartamencie, wódkę pije w świecącej knajpie, a niektóre informacje zdobywa w świecącym klubie. Poza tym Berlin zarówno zachodni, jak i wschodni, choć bardzo dobrze jak na niehistoryczną produkcję skontrastowany, mieni się raczej chłodnymi barwami. W parze z tym kontrastowym przedstawieniem świata idzie muzyka, serwująca nam kilka ejtisowych hitów. Najlepiej wchodzi 99 Luftballons Neny, ale patrząc na samą playlistę, idzie to przewidzieć.
Zobacz również: Dunkierka – recenzja filmu Christophera Nolana!
Zarzuty można mieć jeszcze do niewielkiej arytmii tego filmu. Zaczyna się bardzo mocno, jednak tempo po mniej więcej pół godzinie dość mocno siada, podnosząc nam ciśnienie krótkimi fragmentami. Jednak wtedy sprawy w swoje ręce biorą aktorzy, a że oglądamy Charlize Theron, Jamesa McAvoya czy Johna Goodmana, to możemy się spodziewać, że wypadną powyżej przeciętnej. Kolejny postwickowy akcyjniak, pomimo kilku mankamentów, prezentuje się więc bardzo dobrze. Nie kopiuje serii z Keanu, idzie własną ścieżką, a praktycznie wszystko to, co go odróżnia, wypada na duży plus. Może nasza Atomic Blonde nie miałaby szans z Johnem Wickiem, gdyby mieli walczyć bezpośrednio na ekranie, jednak mam nadzieje, że będzie mieć w Box Office. Ze wszech miar na to zasługuje.