Autorski film Rika Swartzweldera, który został przez niego zarówno napisany, wyreżyserowany oraz zagrany, ma w sobie znamiona kina religijnego, co może sprawić, że wielu widzów podejdzie do seansu niczym pies do jeża. Tego typu produkcje, choć bardzo potrzebne, cechują się topornością w wykładaniu obrazu świata, a zwykle winę za to ponoszą studia, które specjalizują się w takich produkcjach. Old Fashioned jednak od pierwszych scen wyraźnie wskazuje, że mamy do czynienia z czymś więcej niż taśmowcem, który nasze babcie będą mogły włączyć sobie po mszy odpustowej.
Zobacz również: Wojna o planetę małp – recenzja kulminacji serii o małpokalipsie
Małe miasteczko. Amber ucieka przed przeszłością i spotyka na swojej drodze mężczyznę niezwykle przywiązanego do swoich zasad. Ich znajomość jest początkiem czegoś więcej niż tylko przyjaźni, mimo że bardzo religijny Clay (wspomniany Swartzwelder) nastręcza otoczeniu nieco trudności z powodu swoich „betonowych” postanowień mocno opartych na dekalogu. Para, przy pomocy przyjaciół, próbuje zrozumieć, czego tak naprawdę oczekują od życia oraz nieco wychylić nosy poza strefę komfortu. Dla Amber jest nią niemożność przywiązywania się do miejsc, a dla Claya – zawieszenie choć na chwilę swojej konserwatywności. Nomadyczny tryb życia ma chronić kobietę przed kolejnym rozczarowaniem, a Claya przed powróceniem na ścieżkę grzechu, od którego obsesyjnie ucieka.
Zobacz również: Spider-Man: Homecoming – recenzja filmu o pajączku, który zawitał do MCU
Rik Swartzwelder w bardzo przejrzysty, ale również nieco ostentacyjny sposób formułuje tezę, że dzisiejszy świat potrzebuje nieco staroświeckich wartości, aby jako tako trwać w istnieniu. Owszem, Old Fashioned to w gruncie rzeczy film religijny, nie piętnuje jednak grzeszników, nie recytuje dogmatów, ale pochyla się nad tematem wyłomów oraz przemian – reżyser stara się dowieść, że wiara, choćby najgorliwsza, jeśli oparta jest na natręctwach i ciągłym pilnowaniu swoich czynów, w końcu legnie w gruzach. Szczególnie, gdy natrafi na swojej drodze uczucie wymagające zrewidowania swoich przekonań. Wszystkie te prawdy objawione wykoleiłyby się pod naciskiem załadowanych kliszami oraz cukierkami wagonów, gdyby całość nie trzymana była w rękach pozbawionego pretensjonalności twórcy. Swartzwelder korzysta z klisz trochę z konieczności, a trochę dlatego, żeby pokazać, iż zupełnie nie musi się ich obecnością przejmować, bo forma pasuje mu do tezy. Film może więc irytować rozwiązaniami fabularnymi oraz deklaratywnością w dialogach, ale głównie czaruje widza za pomocą znanych mu zaklęć.
Zobacz również: Gru, Dru i Minionki – recenzja filmu, który NIE jest o Minionkach
Old Fashioned mógł mieć całkiem inny kształt, a ma taki, jak zażyczył sobie reżyser, przez co intencja wydaje się szczera. Okraszone swojskością zdjęcia oraz mnóstwo zdolnych, aczkolwiek nieznanych twarzy (reżyser i aktor w jednym oraz Elizabeth Roberts w roli Amber niewątpliwie potrafią wykrzesać z siebie ogień, gdy pojawiają się na ekranie) minimalizują uczucie, że mamy do czynienia z wykalkulowaną na tanie „wzruszki” historią. To kino religijne dla mas, ale i autorskie, to kino o naiwności, ale też i pozbywaniu się złudzeń. Ciekawe, odważne, a wszelkie razy przyjął na siebie tylko i wyłącznie reżyser, przez co warto pochwalić te małe znamiona ofiarności.
Za możliwość wzięcia udział w seansie dziękujemy: