Jeszcze trochę i ekranowy Spider-Man będzie miał więcej twarzy, niż Mroczny Rycerz. W kolejnym, już osadzonym w uniwersum Marvela, filmie o jego przygodach, młodnieje, nabiera młodzieżowych rysów Toma Hollanda, brata się z Tonym Starkiem, ale także daje sobie nieco luzu w życiu osobistym. Punktem wyjścia bowiem nie jest powtarzana już widzowi kilkakrotnie geneza, ale wydarzenia kończące Kapitana Amerykę: Wojnę bohaterów.
Zobacz również: Gru, Dru i Minionki – recenzja filmu, który NIE jest o Minionkach
Mijają dwa miesiące, od kiedy Iron Man zwerbował Petera Parkera do tymczasowej drużyny, mającej na celu schwytanie Kapitana Amerykę. Tę chwilową wycieczkę z częścią ekipy Avengers chłopak traktuje jako pierwszy krok w kierunku poważniejszego bohaterstwa. Marzenia swoje, a rzeczywistość swoje. Peter, choć wciąż jest w posiadaniu kostiumu, wraca do szarej codzienności licealisty, mieszkania z osamotnioną ciocią, drobnych szkolnych miłostek i zbliżającej się wielkimi krokami studniówki. Nie jest jednak bezpieczny, bowiem miastu oraz przyjaciołom zaczyna zagrażać projektant nielegalnej broni, Adrian Toomes. Mężczyzna ma zatargi z Tonym Starkiem, więc skoro nie trzęsie się przed samym Iron Manem, nie miałby również oporów zdeptać małego pajączka, jeśli ten stanąłby na jego drodze.
Zobacz również: Kim jest Vulture? Historia superzłoczyńcy #30
Jest to świetnie zaimplementowana w świat Marvela opowiastka – punktem wyjścia są wydarzenia przedstawione jeszcze w Avengers, a co chwilę pojawiają się żarty odnoszące się do wydarzeń znanych widzowi. Nie da się ukryć – ten Spider-Man egzystuje we wspólnym świecie bohaterów i czasami za często stara się to manifestować. Wydaje mi się, że od tego segmentu w scenariuszu byli odpowiedni ludzie. Czuć, że nad tekstem dłubało kilku twórców – pierwszy miał zarysować szkielet fabularny, drugi dbać o koherencję ze światem przedstawionym, trzeci wygładzał wątki licealne, a czwarty podawał kawę. Ilość głośno warczących wątków trzymana jest jednak w ryzach przez reżysera, który chociaż lubi sobie pożartować i ocierać o infantylność – głównie sprowadza Pajączka na ziemię, wkłada go w świat teen-dramy, bogaty w szczegóły drugiego planu, skoncentrowany na emocjach i motywacjach. Jon Watts wykonał niezłą robotę w utrzymaniu lekkości innych produkcji Marvela, a także w odpowiedzeniu na pytanie, czego jeszcze o Spider-Manie nie wiemy. Klucz do sukcesu odlał z dwóch konwencji – kina superbohaterskiego oraz młodzieżowej komedii o dorastaniu.
Zobacz również: Wojna o planetę małp – recenzja kulminacji serii o małpokalipsie
W tym trzymaniu na wodzy infantylności pomocna mu była spora obsada. Tom Holland to najlepsze wcielenie Człowieka Pająka – zabawny, młodzieżowy, podobnie jak sam aktor rozentuzjazmowany swoją nową funkcją i z serduchem na właściwym miejscu. Nie rozczarowują również starzy wyjadacze, czyli Michael Keaton i Robert Downey Jr. Obaj ciągną drugi plan tym samym magnesem, który uczynił z nich ikony kina. Choć wyraźnie lepiej bawi się tutaj Keaton jako złowieszczy Sęp, postać Iron Mana jest naturalną konsekwencją przebytej w poprzednich filmach drogi. W obsadzie również Marisa Tomei jako młodsza niż zazwyczaj ciocia May, ale zdecydowanie jest jej za mało. Warto też wspomnieć o Zendai. Nastolatka jest w roli trzecioplanowej, za to kradnącej każdą scenę, w której się pojawiła.
Zobacz również: Kim jest Tinkerer? Historia superzłoczyńcy #31
To dobre, pełne kolorów kino superbohaterskie, zrobione od linijki, trochę przydługie, lecz traktujące widza z szacunkiem. Niewiele tutaj minusów oprócz pozostawienia wrażenia, że powtarzana jest nam ta sama historia wpisana w nieco inny niż zazwyczaj kontekst. Mógłby ten nowy Pajączek być ładniejszy, kłaść większy nacisk na choreografię walki, mniej żartować, a w scenach akcji niedoskonałości graficzne przestać maskować chaosem. Mógłby być czymś więcej, ale rezygnuje z tej ambicji, bo woli rolę dobrego, przyjaznego, sąsiedzkiego Spider-Mana. Też w porządku.