Lady M. – recenzja brytyjskiej opowieści o zbrodni i pożądaniu

Chociaż oryginalny tytuł brzmi Lady Mackbeth, nie jest to wariacja na temat dramatu szekspirowskiego. Film w reżyserii Williama Oldroyda to ekranizacja opowiadania Powiatowa Lady Makbet Mikołaja Leskowa, z akcją przeniesioną do realiów Anglii 2. połowy XIX wieku. Ta informacja to jednak czysto formalny porządek rzeczy, bowiem dzieło mogłoby dobrze radzić sobie jako oryginalne podejście do znanej cywilizacji tragedii. Wszelkie toposy szekspirowskie takie jak krew, pożądanie, władza i w konsekwencji szaleństwo są wyłożone na stół, nie sposób ich przeoczyć, ale nie o subtelności tutaj chodzi. To, co nadaje Szekspirowi nowego wymiaru, to rozważania nad rolą patriarchatu i genderowej świadomości w kreowaniu łotrzyc zasiedlających jego dramaty. Zresztą – czy aby do końca łotrzyc?

Lady M. 1

Mamy rok 1865. Katherine poznajemy jako ofiarę patriarchatu – stała się dodatkiem do jałowej ziemi, którą kupił swojemu synowi senior rodu Lesterów (diaboliczny w tej roli Christopher Fairbank). Dziewczyna kończy jako żona spadkobiercy sporej fortuny, ale też impotenta i kastrata emocjonalnego (młodszy Lester żyje w cieniu ojca). Mąż często znika z posiadłości, zostawiając niezaspokojoną, głównie emocjonalnie, młodą żonę ze służkami. Jest w tym filmie kilka scen przedstawiających zamyśloną, siedzącą na wystawnej kanapie Katherine, żyjącą jakby w zawieszeniu – czeka i myśli, marzy i wypatruje. Zbyt mocno zaciskany gorset konwenansów rysuje moment, w którym czarnoskóra służąca ciągnie z całych sił za sznurki, mające zbić talię bohaterki. Jest duszno. Nieprzyjemnie. W tym erotycznym napięciu, które potęgowane jest ekranową ciszą, siła seksualna znajduje ujście w postaci romansu ze stajennym – nieco naiwnym, ale pełnym wigoru Sebastianem (Cosmo Jarvis). To płomienne uczucie rozpocznie się raptownie, a jego nagłość zostawi po sobie kilka ofiar, które stanęły na drodze kochanków.

Lady M. 2

Młodziutka, bardzo odważna przed kamerą Florence Pugh świetnie sprawdza się jako budząca się do życia kobieta, która odkrywa w sobie nie tylko pożądanie, ale też potrzebę autonomiczności względem oczekiwań środowiskowych. Siłą debiutanckiego obrazu Oldroyda nie jest ani średnio zapadająca w pamięć muzyka, ani złowieszcze, zmrożone w statyczności kadry (choć akurat cel tychże jest umotywowany katarstyczną, krwawą sceną), ale właśnie tytułowa rola powiatowej Lady Mackbet. Zaczerwienione policzki, ściągnięte brwi, przegryzana warga, drwiący uśmiech na widok kalekiego emocjonalnie, ale usilnie starającego się utrzymać pozory władzy męża – te szczegóły budują może nie tyle postać, w którą wierzymy do samego końca, co symbol walki z nienaturalną, nieprzemyślaną opresją mężczyzn. Zbrodniczy ciąg, zamknięty system brnięcia w kłamstwo tylko głębiej i głębiej… Ten aspekt filmu zarysowany jest wspaniale, można nawet poczuć żal, że reżyser nie spróbował uczynić zbrodni trzecim bohaterem tej opowieści.

Lady M. 3

W niektórych recenzjach zarzuca się filmowi, że motywacja Katherine opiera się przede wszystkim na niemożności zniesienia sytuacji kompletnego upodlenia, że walka  dotyczy tylko i wyłącznie jej samej, a także – iż za mało w tej historii zadumy nad problemami rasowymi (wszak niema, czarna służka, co jest esencjonalne dla fabuły, to wręcz cichy narrator tej kroniki pożądania i zbrodni). Trudno się z tym zgodzić, biorąc pod uwagę, że Lady M. powinna działać głównie jako alegoria destrukcyjnej roli wyciszanego pożądania. A w tym filmie, gdy nurt stłumionej chuci znajduje ujście, zabiera ze sobą ofiary. Ja, jako widz, z chęcią się w tę ofiarę wcieliłem. 

Redaktor

Z wykształcenia polonista i kulturoznawca. Stworzyły go filmy, może go też zabiją.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?