Zawsze pragnąłem jechać do Porto. Wąskie, malownicze alejki, niesamowita nadmorska architektura, zapierające dech w piersi pejzaże (szczególnie te przy zachodzie słońca) i najlepszy klub sportowy na świecie… a przynajmniej w Portugalii. Jako Portista z dziada pradziada, czuję osobisty, nieodżałowany wstyd, że jeszcze owo miasto nie widnieje w tabeli miejsc przeze mnie odwiedzonych, lecz jak to w życiu bywa – tu pieniądz za mały, tu czas za krótki, a tu położenie Księżyca względem okresu godowego świetlików na Wyspie Wielkanocnej niekorzystne. Tak więc świadom występujących na mej drodze życiowej przeszkód, bez zawahania pokusiłem się o wieczorny wypad do kina na pokaz filmu Porto w reżyserii młodego, brazylijskiego reżysera Gabe Klingera. Tak, uwierzcie mi, chęć obcowania z miastem jako takim była głównym czynnikiem mojego zainteresowania niniejszą produkcją. Jednak czy osadzenie akcji w tym cudownym miejscu i epatowanie uroczymi kadrami codziennej, miejskiej wrzawy wystarczyło, aby bez reszty kupić mą duszę? No nie, na szczęście kocham również kino i to właśnie ta świadomość utrzymała mnie w rzeczywistości. A ta nie maluje się niebiesko-białymi barwami Porto…
Pewnego dnia w jednej z wielu urzekających kafejek, z których również Porto i cała Portugalia są znane na świecie, spotyka się dwójka młodych osobników. On (Jake – jedna z ostatnich ról Antona Yelchina), 26-letni Amerykanin, mieszkający w Porto od kilku dobrych lat, spotyka Ją (Mati – wcale nie gorszą od atlantyckiego zachodu słońca Lucie Lucas), Francuzkę, która w Portugalii znalazła się w ramach międzyuczelnianego projektu badań architektury. Wspólnie, acz dość przypadkowo, przeżywają oni jedną noc pełną wzniesień, uniesień, seksu, miłości, nieposkromionej żądzy i jednocześnie romantycznego entuzjazmu. Fakt ten implikuje – co się rozumie samo przez się – masę wspomnień, których nie tak łatwo się pozbyć i które powodują następnie szereg utrudnień w życiu prywatnym obu zainteresowanych.
Film dzieli się w zasadzie na trzy części – w pierwszej z nich otrzymujemy wizerunek i sposób radzenia sobie z pustką pospotkaniową Jake’a, w drugiej Mati, a trzecia stanowi niejako obiektywny, rzeczywisty zapis niniejszej wspólnej nocy. Nie otrzymujemy więc klasycznej fabuły, narracji prowadzącej widza za rękę z punktu A do punktu B, tylko niechronologiczną i w ogóle niezakorzenioną w czasie rejestrację wspomnień obu bohaterów. Ot, taka historyjka rozochoconych dusz przeplatana ujęciami miasta, w którym się rozgrywa. Na pierwszy rzut oka i nieco na siłę można byłoby ten zabieg przyrównać do niezdrowej hybrydy Zakochanego bez pamięci Michela Gondry oraz Pulp Fiction Quentina Tarantino, jednak wyłączając zgrabność i przemyślność obu tych produkcji. O ile Zakochany budował swój świat od efektu, a następnie dopiero przechodził do przyczyn, a Pulp Fiction opowiadało tę samą fabułę z różnych perspektyw, to Porto porzuca jakiekolwiek ograniczenia narracyjne na rzecz bezpośredniego kontaktu z emocjami postaci. Jest to, muszę przyznać, dość odważny zabieg, albowiem ociera się i momentami niemal przekracza podstawową granicę kina, jakim jest komunikatywność dzieła filmowego, czyli inaczej mówiąc zdolność odbiorcy do odczytania meritum filmu. I nie chodzi tu o fabularną bądź formalną zawiłość Porto, lecz o podstawy rzemiosła reżyserskiego, które Klinger traktuje z przymrużeniem oka. I to mogłoby działać na jego korzyść, w końcu sztuka istnieje po to, aby przekraczać granice ludzkiej świadomości, ale niestety póki co jest to czysta zabawa z formą. I o ile w kinie eksperymentalnym coś takiego zapewne by chwyciło, to jednak film fabularny rządzi się swoimi prawami, o których – chcąc nie chcąc – Klinger musi pamiętać.
Powyższą kwestię dodatkowo gmatwa nieposiadający oparcia w opowiadanej historii montaż, który polega na przeskakiwaniu z telewizyjnych proporcji obrazu do tych obecnie przyjętych w kinie, czyli cinemascope’owych. Nie ma on uzasadnienia o tyle, że nie służy jako określenie granicy między wspomnieniami a rzeczywistością, ani nakreślenie pewnych zależności emocjonalnych, lecz po prostu w jednym miejscu stosuje się ręczną kamerę cyfrową i momentalnie przechodzi się do ujęcia nakręconego przy użyciu klasycznej kamery analogowej. Zamysł tutaj był taki, aby sposób kręcenia filmu i następnie jego montażu przypominał losowość i brak logiki występowania danych wspomnień, lecz został on wcielony w życie kosztem czytelności obrazu. Całość przypomina zatem raczej konstrukcję fabularyzowanego dokumentu aniżeli pełnoprawnego filmu pełnometrażowego, co z natury rzeczy wpływa na naszą percepcję i odbiór obserwowanej materii.
Romans, melodramat, czy jak go tam zwiecie, mógłby się jednak obejść bez tych wszystkich technicznych aspektów jeśli każda z postaci miałaby w sobie tę specyficzną iskrę. Wykrzesać ją natomiast można na kilka sposobów: można zapewnić postaciom solidny background fabularny, można wrzucić je w wir wzajemnie uwarunkowanych relacji, bądź opowiedzieć ich historię przy użyciu otoczenia. Niestety Klinger próbuje zrobić wszystko na raz, a jak powszechnie wiadomo wszystko znaczy nic. Szczególnie – co moją osobę boli dwukrotnie mocniej – ostatni z tych sposobów, czyli opowiadanie za pomocą otoczenia, kuleje, a to dlatego, że te wszystkie uroki miejskie służą tu naprawdę wyłącznie jako fetyszyzowanie Porto jako takiego, a nie jako wyjątkowego miejsca zaistnienia niezniszczalnej więzi między dwiema osobami. Równie dobrze akcja mogłaby odbywać się w Rzymie, czy innej Sewilli, gdyż o naszej obecności na północnym brzegu Portugalii informują nas wyłącznie wrzucone na chybił trafił ujęcia charakterystycznej infrastruktury. Oczywiście, gdy postacie przechadzają się najzwyklejszymi uliczkami to jest moc – do pamięci powracają te niezapomniane kadry ze Złodziei rowerów, lecz cóż nam po nich jeśli zaraz zostaniemy sprowadzeni na ziemię?
W gruncie rzeczy i na przekór temu co przed chwilą przeczytaliście, zrozumiałem zamysł Gabe Klingera. Naprawdę zrozumiałem i tym bardziej jest mi szkoda, że wyszło tak a nie inaczej. Reżyser pragnął ukazać żywotne wspomnienia bohaterów jako coś aczasowego, coś nieznającego granic formy oraz treści, lecz w swojej ambicji zabrnął on chyba za daleko – tam, gdzie kino i sam człowiek nie są w stanie jeszcze dotrzeć. Niestety nawet inspiracje w postaci Richarda Linklatera oraz Jima Jarmuscha (który nomen omen jest producentem wykonawczym Porto) przy tworzeniu emocjonalnych portretów nie wystarczą do tego, aby osiągnąć niniejszy cel. Ale co by nie było, to do odważnych świat należy i przynajmniej z tego powodu warto zainwestować swoje nadzieje w Gabe Klingera.
Ilustracja wprowadzenia: kadr z filmu Porto