Król Artur wywodzi się z podlondyńskiego proletariatu, jego paczka to banda luzackich karków i awanturników, na placu pod burdelem ćwiczy się coś w stylu MMA i gdyby bohater żył dzisiaj, zapewne kibicowały West Ham United. Intrygująca jest ta nowa wersja arturiańskiego mitu i choć nie ma w tym za grosz leśnego, celtyckiego klimatu, a zamiast Clannad grającego na porożach i flecie, rozbrzmiewa metal wraz z elektroniką, to miłośnicy mrocznej fantastyki powinni być zadowoleni.
Jest w tym filmie taka scena, gdy wyznawcy powrotu prawowitego spadkobiercy tronu rysują graffiti przypominające logo klubu piłkarskiego, a sam Artur odprawia wikingów, mówiąc: I don’t think so, mate. Czemu w polskim tłumaczeniu nie było nie wydaje mi się, mordo? Ten zabieg idealnie oddałby odwagę reżysera, który niewiele zmienił w oryginalnym micie, ale ubrał go w tyle współczesnych elementów, że mogło się to otrzeć o satyrę. Historia zabitego Uthera Pendragona, któremu udaje się ocalić syna przed mieczem brata obsesyjnie pragnącego władzy, nie odbiega za bardzo od znanych wariantów (a było ich kilka) mitu. Dzieło Ritchiego różni się więc szczegółami, na przykład kreśleniem motywów wracającego do Camelotu dorosłego już Artura, a także kreacją jego charakteru. Ta wersja postaci wychowała się w burdelu, a swoim zachowaniem przypomina bardziej rwącego się do bitki kibica piłkarskiego niż nieskazitelnego herosa. Król Artur, ze swoim pochodzeniem i przywarami, jest jak bohater komiksowy, który musi udźwignąć ciężar mocy, o którą wcale nie prosił.
Zaskakująco jednak wiele elementów wydaje się interpretować legendy zgodniej niż poprzednie filmy o Rycerzach Okrągłego Stołu. Robią wrażenia wizualia – wyciąganie miecza ze skały przeznaczenia fetyszyzowane jest przez spowolnioną narrację, Pani Jeziora ukazana jest w pięknych, tajemniczych scenach, jakby wyjętych z innego filmu, używanie magii wygląda bardzo efektownie, wrażenie robią także potwory, które zdają się pochodzić z czasów odległych, nawet dla ludzi zasiedlających ten świat. Film skacze więc między fantasy, a kinem akcji, narracja raz przedstawia wydarzenia za pomocą słowotoku, który jest cechą charakterystyczną w twórczości brytyjskiego reżysera, a kiedy indziej sięga po oniryzm. Pościgi. Wybuchy. Slow motion i sześciopaki. Ciekawym podejściem do mitu są wątki skrytobójcze, a Guy Ritchie spełnia marzenie tych, którzy zawsze chcieli zagrać w komputerową skradankę z drużyną króla Artura na pokładzie. W pewnym momencie ociera się to nawet o heist movie, a to najciekawszy akt widowiska, bo pasujący do oka reżysera.
Charlie Hunnam nie błyszczy, po prostu odtwarza nieco agresywniejszą wersję Jaxa z Synów Anarchii – bujanie się ba boki, to samo spojrzenie nie zadzieraj ze mną, a nawet zawadiacki sposób mówienia. Wydaje się jednak, że zaangażowanie tego aktora, który odnajduje się już od początku kariery w rolach ulicznych cwaniaczków, było dobrym pomysłem na postać. O wiele ciekawiej wypada stonowany, nieobliczalny i nie do końca antypatyczny Jude Law w roli Vortigerna, który poświęcił życie nie tylko swojego brata, aby zdobyć tron. Ta postać bywa zbyt teatralna, ale pobrzmiewają w niej echa wielu straceńców, choćby z dramatów Szekspira. Na drugim planie ciągle obecni przy Arturze pomocnicy, którzy również tworzeni są według reguły – zróbmy z legendarnych postaci narwanych kiboli. Znacie te twarze choćby z Gry o Tron. W roli ojca Artura – poprawny Eric Bana.
Nie rozumiem chłodnych recenzji, bowiem Król Artur: Legenda Miecza naprawdę spełnia obiecaną przez zwiastuny rolę – energetyzuje, korzysta ze stylistyki gier komputerowych, wypełnia czas akcją i w tym wszystkim przemyca sporo informacji o współczesnych Brytyjczykach. Mam wrażenie, że w tych niebezpiecznych czasach Brexitu, szukają oni na nowo swojej tożsamości, nawet jeśli nie w legendach, to w micie zjednoczenia. Kinematografia udowodniła, że mit arturiański można wałkować na wiele sposobów, ale to podejście wydaje się na tyle świeże, że chcielibyśmy zobaczyć, co dalej. Tytułowy bohater pozostawiony jest dokładnie w tym miejscu, w którym zaczyna się jego właściwa historia. I oczywiście ważne pytanie – kto zagra Lancelota, jeśli ten kiedykolwiek się pojawi? A piękną Ginewrę? Trzymam kciuki za twórców, aby mieli szansę to pokazać.