Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara – recenzja powrotu Jacka Sparrowa na ekrany kin

Nie do końca rozumiem, czemu ludzie nie lubią czwartej części przygód Jacka Sparrowa. Na nieznanych wodach swoje wady miało, ale jednocześnie przywracało serii przygodową prostotę pogoni za skarbem, stawiało postać Johnny’ego Deppa za sterami intrygi i dodawało mu odpowiednio charakterną partnerkę, z którą tworzył wart kibicowania duet. Nieprzypadkowo też Piraci z Karaibów w reżyserii Roba Marshalla są najbardziej zyskowną odsłoną. Szkoda, że nie pozostali również ostatnią częścią. Niestety… zdobywać skarby lubią również hollywoodzcy producenci.

Dokładnie ci sami, którzy przed premierą Zemsty Salazara obiecywali, że te sześć lat przygotowań poświęcili na dopracowanie scenariusza, wysłuchanie sugestii fanów i ogólnie przywróceniu serii blasku najlepszych czasów. Jednak czasem słowo szefów studia filmowego jest warte jeszcze mniej niż słowo pirata, co za kilka srebrnych monet sprzeda własnego kapitana. Wpierw na reżyserskim stanowisku zatrudniono kukły, które wypełnią wszelkie zalecenia Disneya, nie będą się wcinać z własnym zdaniem, i dano im do zrealizowania skrypt wiernie kopiujący motywy z Klątwy Czarnej Perły. Po raz kolejny rozpoczynamy od Sparrowa na dnie. Ekscentryczny pirat zostanie wystawiony do wiatru przez własną załogę, będzie uciekał przed brytyjskimi żołnierzami, przed Barbossą, a później wszystko się odwróci. Wsiądzie na Czarną Perłę, przeciwnik stanie się sojusznikiem i uciekając przed nieumarłymi popłyną po cudowny artefakt. Wybaczcie mi, ale ten film absolutnie nie powstał dlatego, że ktoś miał jakikolwiek pomysł na kontynuowanie losów znanych postaci. Wcześniej każdy sequel coś od siebie dodawał, podnosił stawkę lub serwował ciekawe wizualia. Tutaj nie doszło nic.

Tytułowy Salazar to nasterydowana wersja Davy Jonesa o mniej charakterystycznym wyglądzie. Javier Bardem co prawda wykonuje bardzo dobrą robotę ze swoim hiszpańskim akcentem oraz słówkami. Nie jest to oczywiście najstraszniejszy czarny charakter w jego portfolio, ale do wyróżnienia się na tak wtórnym tle na pewno wystarczy. Udanie balansuje pomiędzy powagą a groteską, czego nie można powiedzieć o Johnnym Deppie, któremu z każdym filmem bliżej do mamroczącego bez sensu pijaka, niż żądnego przygody pirata. Scenariusz zresztą też wpycha go na siłę i wątek zemsty Salazara na Sparrowie, a misja wyzwolenia Williama Turnera z pokładu Latającego Holendra nie do końca się łączą w logiczny sposób.

Zobacz również: Cezary Pazura pokazuje, jak dubbingował Jacka Sparrowa!

Dobrze przeczytaliście, jakby wciąż nie było dość oryginalnie, twórcy dodali młodociane postacie na wzór tych granych dawniej przez Orlando Blooma i Keirę Knightley. Okazuje się, że ich syn już dorósł i próbuje znaleźć trójząb Posejdona, gdyż ten artefakt magicznie może cofnąć wszelkie klątwy i tym samym zrestartować uniwersum, pozwalając na tworzenie nieskończonej ilości sequeli (nieeeeeeeee!!!). Młody Turner otrzymał zresztą towarzyszkę do romansowania, która nawet kilka zabawnych dialogów ma, ale pod względem charyzmy zarówno Brenton Thwaites (Bogowie Egiptu i masa innych nieudanych filmów, dlaczego ten koleś wciąż dostaje takie role?) oraz Kaya Scodelario (Więzień labiryntu, jak wyluzuje to będą z niej ludzie) są kilka poziomów pod przemielonym przez popkulturę Johnnym Deppem. Serii faktycznie przydałaby się świeża krew, ale w postaci młodego aktora z dystansem i pazurem jak chociażby Emma Stone, Jonah Hill czy Mary Elizabeth Winstead. Castingi nowych małoletnich postaci już w poprzedniej części pozostawiały wiele do życzenia, teraz wypadły równie słabo i w ogóle w głowie się nie mieści, czemu w każdej odsłonie Piratów z karaibów jakieś nieopierzone szczury lądowe muszą błąkać się między pierwszym a drugim planem, dodając tylko wątek który każdy ma głęboko tam, gdzie słońce nie dociera i nie mam wcale na myśli dna oceanu.

Całkiem sprawną metaforą dla Zemsty Salazara jest jej odtwórczy soundtrack. Kompozytor nie stworzył nowego motywu przewodniego, tylko remiksuje ten stary, kultowy już kawałek Klausa Badelta. Finalnie wychodzi to oczywiście gorzej od pierwowzoru i jedynie budzi apetyt na wysłuchanie kompozycji z poprzednich części filmu. Cały seans składa się z zachowawczego recyklingu znanych elementów. Wstęp co prawda kopiuje jedną z najbardziej rozpoznawalnych akcji z Szybkich i wściekłych, nawet ją przebijając, ale dalej jakby wyobraźnia twórców się zatrzymała. Zresztą od Na krańcu świata mija już dokładnie dekada, więc komputerowo generowane cuda nie robią takiego wrażenia co kiedyś. Nawet młody Sparrow to żadne nowum, gdy w marvelowskich filmach lepiej ten proces wypada.

Nie zrozummy się jednak źle, Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara to oczywiście najgorsza część disneyowskiego cyklu, ale jednocześnie nie spartolono tu tak wszystkiego po całości sypiąc solą rany, jak to uczynił Ridley Scott w Obcy: Przymierze. Po pierwsze, Jack Sparrow to o wiele wdzięczniejszy temat na kolejne sequele niż Ksenomorf. Po drugie, mimo braku ambicji do eksperymentowania, to co stworzono wyszło w miarę rzetelnie. Niektóre żarty są nawet zabawne, a sceny akcji nakręcono solidnie. Mamy do czynienia z przeciętnym, letnim widowiskiem, które nie wpływa na nieznane wody, tylko żegluje z umiarkowaną prędkością po bezpiecznym terytorium. Może i pasażerowie szczytu ekscytacji w trakcie rejsu nie osiągną, ale również na pewno unikną morskiej katastrofy. 

Dziennikarz

Miłośnik prawdziwego kina, a nie tych artystycznych bzdur.
Jeśli masz ciekawy temat do opisania, pisz tutaj - [email protected]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?