Recenzja Song to Song – nowego filmu Terrence’a Malicka

Przystępując do recenzowania nowego filmu Terrence’a Malicka, czuję się w obowiązku wyznać pewien wstydliwy sekret. Song to song to mój pierwszy kontakt z twórcą Cienkiej czerwonej linii, po baaaardzo dłuuugiej przerwie. Więcej, śmiało można zaryzykować stwierdzenie, że to pierwszy kontakt już jako, do pewnego stopnia ukształtowany, widz. Idąc na omawiany film jedyne co wiedziałem, to zasłyszane/przeczytane utarte opinie traktujące o tym, że filmy reżysera dzieli się na te przed Drzewem życia oraz na te “po” oraz, że te “post-Drzewne” uchodzą za “trudne”. Można więc powiedzieć, że idąc na omawiany film miałem , albo starałem się mieć, otwarty umysł. Co bardziej złośliwi powiedzą pewnie (może i słusznie?), że autor poniższej recenzji to dyletant co to się nawet przygotować nie potrafi. Jeśli jednak, dalej czytacie ten wstęp to istnieje szansa, że może jednak interesuje Was jak się ogląda Malicka na świeżo albo sami jesteście Malickowymi nowicjuszami, a do wycieczki do kina zachęcają nazwiska Goslinga, Fassbendera czy Portman?

Od samego początku w zasadzie nie ma wątpliwości, że nikt tu się z nikim nie patyczkuje, a widz szybko musi się połapać o co chodzi. A chodzi przede wszystkim o formę i zdjęcia, za którymi stoi nie kto inny, a sam Emmanuel Lubetzki. Narracja prowadzona jest w sposób mozaikowy, urywany praca kamery przypomina raczej dokument aniżeli superprodukcję ze znanymi aktorami na liście płac. Fabularną osią, która wprawia w ruch całą tę, osobliwą filmową maszynę w ruch, jest miłosny trójką, jaki łączy trójkę głównych bohaterów. Jest to młody acz zdolny BV, grany przez Goslinga, równie młoda choć, mniej odważna Faye, w którą wciela się Mara oraz bogaty producent Cook (w tej roli Fassbender). W skrócie, relacje, które ich łączą można określić następująco: BV kocha z wzajemnością Faye, która jest od dawna z Cookiem, ale zataja to przed BV. Z kolei Cookowi relacja pozostałej dwójki aż tak nie przeszkadza, ponieważ chce wykorzystać BV dla swoich celów. Na tym jednak nie koniec. W miarę rozwoju wydarzeń główne relacje ulegają korekcie, brudny i trudny świat rock’n rolla i wielkich festiwali pozostawia ślad, a toksyczność poszczególnych związków wzrasta. Żeby tego było mało na horyzoncie pojawiają się kolejni bohaterowie, a co za tym idzie, kolejne trudne relacje.

Zobacz również: #Cannes2017 – dzień 6: Happy End i The Killing of a Sacred Deer

W Song to Song to nieustająca wiwisekcja miłosnych relacji oraz krytyka współczesnych związków zarazem. Na czarny charakter, jednostkę autodestrukcyjną, podporządkowującą i niszczącą innych pozuje tutaj Cook i przez dużą część ekranowego czasu wszystko kręci się właśnie wokół niego. Malick buduje główny konflikt właśnie na antagonizmie: sadystyczne uzależnienie od Cooka kontra uczucie BV i Faye. Jego konkluzje są raczej niewesołe, bo miłość między bohaterami, choć szczera jest dosyć cherlawa. Egoizm, własne interesy, pozorna nuda wygrywają, a Cook (będący zarazem uosobieniem demonicznej sławy) tak naprawdę nawet przez chwilę nie czuje się zagrożony. Ba, kolejne relacje bohaterów, które próbują zbudować są jeszcze gorsze i stanowią jedynie próbę zapomnienia o przeszłości. Można, całkiem słusznie zresztą, zarzucić Song to Song, że wnioski do jakich reżyser dochodzi nie stanowią żadnego novum, niczego ciekawego nie mówią. W najlepszym przypadku są uniwersalne, w najgorszym to zbiór frazesów. Niełatwo też będzie się niektórym wytrwać przy specyficznej formie, jaką stosuje reżyser. To nie tylko wspomniana wcześniej mozaikowość, ale też nieustająca powaga, mocno improwizowane sceny i dialogi. Song to song nie mogło się obyć bez markowych dla Malicka odwołań do kosmosu, podkładu z muzyki klasycznej oraz narracji z offu. Narracji, która spełnia podwójną funkcję. Z jednej strony zastępuje trochę klasyczne prowadzenie fabuły, z drugiej syntetyzuje przesłanie filmu poprzez ogromne nagromadzenie natchnionych (i nieraz niezamierzenie zabawnych) bon-motów.

A jednak, pomimo nagromadzenia tak wielu czynników, które zazwyczaj w kinie tępię, tj. dęta atmosfera, duża dawka pretensji kryjącej niewiele itd. Song to Song na swój sposób wciąga, hipnotyzuje. Nie bez znaczenia są tu oczywiście aktorzy, którzy musieli zmierzyć się ze specyficznym trybem pracy reżysera. Powiem tylko, że w większości przypadków wyszli z tego boju z tarczą, choć chyba Mara najbardziej zniuansowała swoją postać. Miłym zaskoczeniem są też cameo legendarnych gwiazd rocka z Patti Smith na czele. Oczywiście świadom jestem, że nie wszyscy cało i zdrowo do końca seansu Song to song dociągną (z mojego wyszły 3 osoby), ale dawno nie byłem tak zdezorientowany jeśli chodzi o ocenę filmu. W związku z tym daję równą połowę w skali i asekuracyjne zdanie zakończenie. Idźcie do kina, ale tylko na własną odpowiedzialność. Tylko pamiętajcie, że po godzinie wysiedzianej na sali zwrotów w kasie nie będzie.

źródło ilustracji wprowadzenia: materiały prasowe

Dziennikarz

Redakcyjny hipster. Domorosły krytyk filmowy, fan mieszaniny stylistyk i kreatywnego kiczu. Tępiciel amerykańskiego patosu i polskich kom-romów

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?