François Damiens nie tak dawno pojawił się na naszych ekranach w Zupełnie Nowym Testamencie, gdzie bóg mieszkał w Brukseli. Teraz wciela się w tytułową postać filmu Dominika Molla, kolejnej francusko-belgijskiej produkcji z odniesieniem do wyższych sfer niebieskich. Pan Mars nie jest niestety żadnym astronautą, tylko marzącym o odległych planetach przeciętnym pracownikiem biurowym z wieloma problemami.
Philippe Mars (Damiens) jest takim belgijskim Adasiem Miauczyńskim, który już się nie buntuje, choć życie pokazuje mu nieustannie środkowy palec. Na psa sąsiadki, który robi pod jego domem nie reaguje gniewem czy obscenicznym zachowaniem, tylko… sprząta po niewinnym zwierzęciu. Mars chce być modelowym obywatelem, świetnym ojcem, doskonałym wsparciem dla szefa w pracy i wyrozumiałym bratem. Powoli jednak jego świat, który obserwuje w nocy, śniąc o unoszeniu się w stanie nieważkości nad ziemią, ulega rozpadowi. Była żona zostawia syna i córkę pod jego opieką, bo sama jedzie do pracy. Syn okazuje się wegetarianinem, a córka uczy się bez przerwy – „chce kimś zostać w przyszłości, a nie być ofiarą” jak jej ojciec. Jednak największym wstrząsem w jego życiu okaże się kolega z pracy – wybuchowy dziwak, który najpierw rzuca się na ludzi z maczetą, a potem pojawia się pod domem Philippe w środku nocy prosząc o pomoc, bo uciekł z psychiatryka. I jest jeszcze siostra, której wernisaż obrazów zawiera… nagie portrety ich rodziców.
Zobacz również: Valerian i miasto tysiąca planet najdroższym francuskim filmem w historii
Są granice tego, co może znieść spokojnie człowiek i cierpliwie czekamy na ten moment, kiedy w końcu Philippe przestanie śnić o stanie nieważkości i wróci na ziemię. Niestety, przemiana bohatera jest mdła niczym z disnejowskiego kina familijnego. Bo przy całej absurdalności materiału, mającego potencjał tnącej ostro czarnej komedii, do której zaangażowano nawet europejskiego „bad boya” kina artystycznego – Vincenta Macaigne’a (Niewinne), reżyserowi chodzi tylko i wyłącznie o połączenie rodziny. Szalone sytuacje równoważone są dobrodusznym humorem – choć czasem twórcy sięgają po dowcipy z okolic toalety, nigdy nie zdarza im się popaść w niesmak. Ot, dobra spuścizna po francuskich komediach familijnych. Pan Mars ma przejrzeć na oczy, wziąć się w garść i walczyć o swoją rodzinę – może nie wręcz i przy użyciu ostrych narzędzi, ale sercem i czynem. Przy okazji ma uporać się z kryzysem wieku średniego.
Zobacz również: Belgijski skarb narodowy: Top7 ról Matthiasa Schoenaertsa
Ten lekko płynący, całkiem przyjemny film da się nawet lubić, ale tylko do połowy. W pewnym momencie mamy poczucie, że twórców przy pisaniu scenariusza i realizacji opuściła werwa. Przy naszpikowanej szalonymi pomysłami pierwszej części filmu, gdzie Macaigne gania z maczetą, raniąc bohatera w ucho, a ten ma halucynacje, widząc goryla w klatce, druga jest zupełnie bez polotu. Ekologiczny w przesłaniu wątek o wyzwoleniu żab i wysadzeniu w powietrze przetwórni drobiu brzmią dużo lepiej, niż wyglądają. Zakończenie U pana Marsa bez zmian, wymuszone i pospieszne, kojarzy się z sytuacją ze zbliżającym się końcem dnia w pracy – każdy chce iść do domu, więc zróbmy to byle jak, niech już będzie. Fajrant sprawił, że mamy tylko w połowie udany film.