Gdy światło dzienne ujrzała informacja, iż koncert Rammstein z 2012 roku otrzyma swą kinową wersję byłem wniebowzięty. Gdy natomiast doczytałem, że za jej realizację odpowiedzialny będzie Jonas Åkerlund moja euforia osiągnęła nieznane dotąd żadnemu człowiekowi wymiary. Kto bowiem mógłby lepiej przenieść fenomen zespołu na wielki ekran od reżysera, który de facto jest siódmym członkiem zespołu? Ano nikt i właśnie dlatego od samego początku ostrzyłem sobie zęby niczym Till Lindemann ostrzy swoje noże przed wykonaniem utworu Mein Teil. Wpadłem jednak w swoistą pułapkę, gdyż tak rozbuchane nadzieje i oczekiwania mogły łatwo zostać ukrócone przez brutalną rzeczywistość newralgicznego przedsięwzięcia, jakim niewątpliwie jest próba uchwycenia wykonania koncertowego w ramach produkcji filmowej. Który scenariusz ostatecznie się ziścił? Pytanie to jest oczywiście retoryczne – OGIEŃ, EKSPLOZJA I EPIKA!
Zobacz również: Feuer Frei! – czyli dlaczego kino jest sługą zespołu Rammstein?
Choć właśnie te wyrażenia najlepiej opisują doświadczenia płynące z Rammstein: Paris, to ich dawkowanie odbywa się z zimnym wyrachowaniem najbardziej sadystycznego ze wszystkich sadystów. Jonas Åkerlund za nic ma bowiem słynną hitchcockowską maksymę, iż film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi. Zostajemy uraczeni niezwykle rozbudowanym, niektórzy rzekliby wręcz rozwlekłym, intrem, podczas którego obserwujemy muzyków powolnie przedzierających się przez tłum fanów. Wszystko zostało zaaranżowane na wzór pochodu z ogniem olimpijskim (choć chyba bardziej uprawnionym stwierdzeniem byłoby – biorąc pod uwagę image zespołu – nawiązanie do sekwencji otwarcia nazistowskich wieców z udziałem Fuhrera), a rola powiernika pochodni przypadła basiście Oliverowi Riedelowi. Cały ten monumentalny rytuał – od momentu wyjścia z podziemi areny, przez marsz po zwodzonym pomoście koncertowym, aż po zajęcie miejsc na scenie właściwej – obserwujemy nie tylko dzięki głównemu operatorowi, ale również za pośrednictwem ujęć rodem z kamer przemysłowych. To stopniowe i efektywne budowanie napięcia okazało się strzałem w dziesiątkę, gdyż na sali kinowej wręcz namacalna stała się atmosfera poddenerwowania, podekscytowania oraz pragnienia eskalacji. Co więcej, zabieg ten został rewelacyjnie zintegrowany z odliczaniem, wchodzącym w skład utworu otwierającego. A okazał się nim – jak już zapewne się domyśliliście – Sonne. Zważywszy na renomę kompozycji był to logiczny wybór pozycji otwarcia, lecz nie jestem w stanie oprzeć się wrażeniu, iż w tym konkretnym wypadku, przy tej całej otoczce, którą tak sprawnie roztoczono wokół preludium koncertu, w tym miejscu powinno znaleźć się Rammlied. Cięższe riffy, bardziej mosiężne tempo i chóralna ekspresja wgniotłyby nas w fotele bez reszty, a tak dało się odczuć przeskok między doniosłą celebracją intra i dość energicznym oraz prostolinijnym Sonne.
Niemniej jednak, fakt ten szybko odszedł w zapomnienie. Każdy kolejny utwór mienił się bowiem coraz szerszą paletą barw, coraz bardziej rammsteinową ekspozycją oraz coraz większą ilością wizualnych doznań. W najmniejszym szczególe zadbano o prawidłowy i olśniewający zarazem wyraz kolorystyki, a każdy kinowy esteta ze słabością do świateł pochodzenia nienaturalnego dozna tutaj swoistej ekstazy. Sporo dobrego dla tej materii (z resztą dla jakości dźwięku również) zrobiła odpowiednia aranżacja paryskiej areny, poczynając od całkowitego jej odcięcia od świata zewnętrznego, a na umieszczeniu wszelkich sprzętów nagrywających w najlepiej „zbierających” lokalizacjach. Pod tym względem filmowcy zrobili wszystko co mogli i na co pozwala współczesna technologia oraz architektura wnętrz, zatem narzekania na minimalnie spłaszczony dźwięk zyskują raczej słabe oparcie w rzeczywistości.
W artykule poświęconemu „filmowości” zespołu Rammstein poruszyłem kwestię filmu jako medium opartego na całościowej technice montażu i że właśnie ona decyduje o istocie dzieła kinematograficznego. Pokusiłem się także o tezę, iż to dzięki niej możliwe będzie spojrzenie na fenomen R+ z absolutnie nowej perspektywy. Åkerlund zrobił jednak coś, co nie tylko umacnia fanów w miłości do Niemców, lecz umożliwia laikom efektowne wejście do niepoprawnie pociągającego oraz intrygującego świata muzyków. Montaż odpowiada bowiem zapotrzebowaniom dynamiki konkretnych utworów, przez co momentami – przy bardziej żywotnych kawałkach lub konkretnych partiach – reżyser ociera się o rekord Guinnessa w szybkości przerzucania klatek na sekundę. Swoją drogą jestem ciekaw, czy już czasem takowego rekordu nie pobił … Wrażliwsi widzowie mogą odnotować ten fakt jako piekło na ziemi dla epileptyka, ale tak naprawdę metoda ta uwolniła twórców od marazmu stylu dokumentalistycznego. Jak bowiem nakręcić filmową wersję koncertu bez typowego dla wszelkich tego typu nagrań statycznych ujęć? Wrzucić zespół w wir kina akcji! Rozeznanie i wyczucie muzyki Rammstein pozwoliło Åkerlundowi „zabawić się” z prezentowaną przezeń konwencją, dzięki czemu wszelkie kadry stanowią uwypuklenie ich niepowtarzalnego stylu. Ku realizacji niniejszego celu przeznaczono również technikę slow motion, wykorzystaną w tym wypadku z godnym podziwu wyczuciem. Nie zarzuca się nas bowiem masą ujęć w spowolnionym tempie, a swe zastosowanie znajdują one w rzeczywiście przeznaczonych dla nich momentach. Za ciekawy zabieg należy uznać także zbitki montażowe – podczas wykonywania konkretnych, raczej tych bardziej melancholijnych, kawałków, w tle ukazuje się twarz Tilla Lindemanna pogrążonego w zadumie lub cichej rozpaczy, bądź (tak jak to miało miejsce w przypadku Engel) twarz komputerowo wygenerowanej kobiety wyśpiewującej właściwe partie wokalne. Używając wyrażenia „komputerowo wygenerowana” nie miałem jednak na myśli pejoratywnego znaczenia, jakie ostatnimi czasy przypisuje się tej technologii. Wszystko zostało utrzymane w granicach dobrego smaku, nie rażąc nas swoją pretensjonalnością czy tandetnością. Choć w sumie tak nie do końca …
Zobacz również: Wielki przegląd najciekawszych videoclipów!
Przechodząc do minuslkgflgjfdkl… Ekhm, tak, pozbyłem się tego niechcianego gościa. Powracając jednak do profesjonalnej części recenzji, z ręką na sercu należy przyznać, że ideał nie istnieje. W tym przypadku przypadłość ta przejawia się w kilku nieznośnych trikach lub jak kto woli efektach specjalnych, które zbijają nieco z tropu. Plotki przed premierą filmu głosiły, iż przy wykonywaniu niektórych utworów członkom zespołu lub widowni dodawano swego rodzaju „dodatki” wizualne, takie jak jaszczurze oczy Tilla Lindemanna, błyskawice wydobywające się z palców Flake’a Lorenza, czy wampirze kły w ustach niczego nieświadomych fanów. I niestety takowe się potwierdziły. Prawdę mówiąc w ogóle nie złapałem idei tego zabiegu. Wydźwięk R+ jest w wystarczająco wysokim stopniu metalowy, powiedziałbym wręcz jest synonimem ciężkiego brzmienia, a takie chwyty w najlepszym przypadku wzbudzały uśmiech politowania na ustach widzów. Całkowicie zbędna premia do bardzo bardzo wysokiej wypłaty.
W wymiarze ogólnym Rammstein: Paris był jednak dokładnie tym, czego wszyscy fani oczekiwali. Bezpośredni, ordynarny, kontrowersyjny, ale i momentami mroczny, poruszający oraz wzruszający. Jonas Åkerlund sprostał wyzwaniu z nawiązką, dostarczając niezbity dowód swojej niepohamowanej sympatii wobec zespołu. Dzięki niemu otrzymaliśmy niezwykle majestatyczny pomnik, który na tę chwilę stanowi najlepszą egzemplifikację dorobku Rammstein. Szkoda tylko, że wersja kinowa została okrojona o 5 utworów względem nadchodzącego wydania DVD oraz Blu-ray. Bez wahania mogę przyznać, iż nie wiem kiedy te zapowiadane półtorej godziny seansu dobiegły końca. I w tym właśnie aspekcie film przejawia swoją największą słabość – posiada zakończenie.
https://www.youtube.com/watch?v=vqnk9HWbKRA&feature=share
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe