Moda na wszechobecny recykling w Hollywood nie ominie niczego. Rzadko kiedy można mieć nad słusznością wpuszczania do kin odświeżonych wersji starych filmów czy seriali takie wątpliwości, jak w przypadku Power Rangers. Nie oszukujmy się, choć to jeden z najważniejszych synonimów kiczu przełomu wieków, wszyscy za młodu oglądaliśmy. Tak jak wokaliści Disco Polo lubią mówić, że ich muzyki słucha większość ludzi, tylko się z tym kryje, tak gdyby Wojownicy Mocy istnieli naprawdę, również mogliby wydać podobny osąd. Dlatego też zastanawiam się, co miał w głowie reżyser tego filmu, Dean Israelite, gdy dowiedział się, że ma w kinie odświeżyć tę markę. Pewnie zadawał sobie pytania: czy pójść bardziej w stronę sentymentu do wspomnianego wcześniej kiczu, czy zabawić się w nieco bardziej poważną produkcję. Stworzył więc twór, który stoi w dziwacznym rozkroku między jednym i drugim, nie będąc w stanie zaoferować wiele ani fanom, ani tym bardziej nowym widzom.
Zobacz również: Wielki przegląd najciekawszych videoclipów!
Pierwsza scena filmu cofa nas aż do ery kenozoicznej i od razu funduje nam nieco mieszający w głowie wstęp. Początek ten ujawnia też pierwsze spore problemy filmu, bo tutaj jest tylko akcja, a brak osadzenia tego w jakiejś fabule. Był ten cały Kenozoik, żeby pokazać nam Zordona, potem przechodzimy do poznania naszej grupki wojowników i od razu mamy do filmu multum pytań. Czemu akurat oni? Czemu Billy Cranston idzie wysadzić jakiś kamieniołom? Jak to się stało, że wszyscy akurat spotkali się tutaj? No dobra, nieważne, poznajmy się z naszą wesołą gromadką. Tutaj idzie znaleźć światełko w tunelu, ponieważ sami Power Rangersi mają napisane między sobą całkiem fajne interakcje. Mało o tych postaciach wiemy, jednak w grupie działają całkiem nieźle. Szkoda tylko, że zbyt wielkiego pola do popisu nie daje im scenariusz.
Internet głosi, że film ten kosztował 100 milionów dolarów. Nie wiem, ile z tego poszło na gażę dla Bryana Cranstona, jednak chyba dużo, bo większość efektów wygląda na końcówkę sakwy. Oczywiście są tu wszystkie charakterystyczne dla oryginału elementy, jednak każdy zrobiony jakoś tak biednie. Zordon wygląda okej, natomiast cała reszta, od kostiumów naszych wojowników, po Zordy, wypada już blado. Szczególnie te drugie mają tak niedopracowane modele, że w walce pokazuje się je tylko w krótkich, dziwnie zmontowanych ujęciach, tak jakby twórcy nie chcieli dać okazji widzom do przyjrzenia się im. Najgorsi są jednak kitowcy. To był jeden z najbardziej kiczowatych i największych symboli Power Rangers, jednak byli to ludzie. Do tej pory najbardziej pamiętani ludzie. Tutaj wyskakuje jakieś dziwne niewiadomoco, podobne do potworków z Knacka na PS4. Nie pamiętam za dobrze seriali, które oglądałem za młodu, jednak kitowcy byli chyba jedynym, na co tu czekałem. I tak masakrycznie położonym.
Zobacz również: Power Rangers – będzie kontynuacja filmu? Są plany na 5 kolejnych części!
Kitowcy, jeśli chodzi o wspomnienia, jednak tu i teraz film przyciągnął mnie do kina z jednego, oczywistego względu. Bryan Heisenberg Cranston jako Zordon. I ta interpretacja mentora Wojowników Mocy była nieco przegięta, ale w całym tym festiwalu nijakości razem z robotem Alpha 5 wyróżniała się na plus. Nie można tego jednak powiedzieć o antagonistce. Elizabeth Banks i jej Rita to pierwiastek wspólny Power Rangers z uniwersum Marvela. Bo to płaski i zupełnie nijaki villain, który cały film biega za złotem. W MCU jednak jesteśmy tak zżyci z bohaterami, że słabi antagoniści w ogóle nam nie przeszkadzają. Tutaj Rita mogła co nieco film podciągnąć. Nie udało się.
Duży zarzut to także fakt, jak rozłożono tu akcenty. Power Rangers, a wojowników mało. Powalczą dobrze właściwie tylko w finale, w sekwencjach które ze względu na wspomnianą wcześniej biedę inscenizacyjną nie wyglądają za dobrze. Ma się wrażenie, że ta chwila akcji jest tu tylko po to, aby z głośników mogło wybrzmieć pamiętne Go Go Power Rangers!. A wypada ono fatalnie. Kurczę, to trochę tak jakby film o Spider-Manie popsuł śmierć wujka Bena. Jedynie Mega Zord wypada nieźle. Wcześniej mamy jednak mocno przedłużoną i nudnawą historię inicjacyjną. Zaczyna się obiecująco, jednak potem potrzeba jakiegoś wspomagania, aby nie przysnąć. Może to w przyszłości zadziała, gdy twórcy zabiorą się za kolejne sequele.
Ostatnio zadeklarowano bowiem, że te Power Rangers doczekają się pięciu kolejnych części. Ja na miejscu wytwórni wstrzymałbym się z tymi deklaracjami i poczekał, jak zarobi ten film. I wcale nie życzę mu źle, ale w Box Office może mieć ciężko. Nie tylko bowiem sam pomysł wyjściowy bazował na dość wstydliwej nostalgii, która niekoniecznie przyciągnie do kin, ale przede wszystkim został słabo zrealizowany.
plakat: materiały prasowe