Po Wilku z Wall Street zapanowała moda na biografie żądnych sukcesu kapitalistów, którzy nachapali się nie tylko ciężką pracą, ale i przebiegłością oraz nie zawsze do końca moralnie uzasadnioną bezwzględnością. Po całkiem przyzwoitych Rekinach wojny i McImperium do gry wkracza gigant, czyli Matthew McConaughey, który wraz ze swoim Gold stara się, by gorączka złota dopadła też kinomanów.
Zobacz również: recenzja filmu McImperium!
Trudno tego jednak dokonać przy tak standardowej historii. Fabuła o dziwo opowiada co innego niż pokazują zwiastuny. Nagrodzony Oscarem za Witaj w klubie aktor wciela się w doświadczonego wydobywcę minerałów. Ostatkiem sił próbuje utrzymać w grze rodzinną firmę założoną jeszcze przez swojego dziadka i w akcie desperacji postanawia poszukać złota w Indonezji, gdzie według uznanego geologa powinna być go cała masa. Doprowadzając się na skraj śmierci i wydając ostatnie grosze nasz bohater w końcu odnajduje cenny kruszec, a na horyzoncie w końcu zaczyna widnieć mroczne widmo grubych miliardów dolarów. Sama obietnica ogromnego zysku ściąga do akcji największe rekiny biznesu, a drobny przedsiębiorca McConaughey zamiast mieć świat u stóp, schodzi na boczny tor. Czy złoto jest w stanie spełnić jego marzenia?
Ktoś mi mówił, że na szczycie jest samotność. Nie wierzyłem w to wszystko, ale tu wszedłem i poczułem i to widzę odtąd. Trochę tak jest, że jak walczysz i szarpiesz o życie, i idziesz po swoje coś pojawi się, a drugie zniknie. Z każdej strony ktoś od ciebie wymaga. Masz ambicje konkretne, to i sobie narzucasz swój standard.
Nie brzmi to źle, lecz realizacyjnie zwyczajnie w Gold trudno znaleźć naprawdę wartościowe elementy. Wszystkie ostre zagrania jak stanie na golasa czy głaskanie tygrysa widać już w zwiastunie i tak naprawdę wiele do filmu nie wnoszą. Ot otrzymujemy biznesową sinusoidę z odkryciem na temat twardych reguł świata finansjery. Wszystko dość sprawnie, ale jednocześnie umownie pokazane. Nie ma tu tyle biznesowego bełkotu, co u wspomnianych w pierwszym akapicie konkurentów, więc powinno się to przyjemnie oglądać. Na dokładkę jeszcze niemal wątek miłosny dochodzi, ale i on finalnie nie rozkwita. Zaproponowana przez twórców forma zerowa nie daje rady wobec szarżującego aktora na pierwszym planie. Wszystko co mają, to szelmowsko uśmiechający się Matthew McConaughey, który mimo niedorobionej fryzury, prezentuje się dobrze. Prawdziwą przemianę fizyczną przeszła Bryce Dallas Howard i jej soczyste kształty, przez które nie można oderwać od aktorki wzroku. Natomiast aktorsko najlepiej wypada Edgar Ramirez, po cichu kradnący całe show (ha!) o wiele bardziej uznanemu koledze, udowadniając że subtelniejsza gra często robi większe wrażenie.
Wymienieni przeze mnie aktorzy odgrywają trzy jedyne postaci, które Gold raczył widzowi przez te dwie godziny seansu przedstawić. Dookoła nich postawiono kilka kartonowych manekinów, na których rozpisano ekspozycję, oraz przyczepiono karteczki z nazwiskiem i funkcją. Jeśli ktoś narzekał, że Corey Stoll w Ant-manie wypadł jednowymiarowo, tutaj dopiero może zobaczyć, jak łatwo zredukować aktora do podajnika umów oraz prowokowania McConaugheya, by ten mógł sobie pokrzyczeć, błyszcząc nie do końca w taki sposób, jak powinien. Kiedy nawet Michael Keaton oszukując braci McDonald umiał być spokojnym człowiekiem, chcącym dla wszystkich jak najlepiej, tak główny bohater Gold pozostaje wieprzem wpuszczonym na salony i to mimo rodowodu z bogatej rodziny oraz wieloletniego doświadczenia w obchodzeniu się z bezwzględnymi bankierami.
Zobacz również: recenzja filmu Rekiny wojny!
Pewnego pomysłu zabrakło również w warstwie wizualnej. Prócz wycieczki do Indonezji reszta wygląda niczym gadające głowy w ciasnych przestrzeniach, nie wyróżniających się nawet wielkim przepychem jak u Jordana Belforta. Twórcy McImperium odnaleźli poezję nawet w ukazywaniu fast foodu, a operator Gold nie umie kusić widza tak atrakcyjną nagrodą, jaką jest będące na wyciągnięcie ręki złoto. Nie pomaga też nieumiejętne opowiadanie w formie retrospektywy, występujące przez większość czasu na tyle rzadko, iż da się je uznać za błąd spowodowany brakiem kilku ujęć.
Najnowszy film scenarzysty Call of Duty: Ghosts można by obwołać artystyczną klęską, gdyby nie naprawdę dobry zwrot akcji, który co prawda przychodzi za późno, lecz szczerze zaskakuje, o ile ktoś nie kojarzy autentycznej historii, służącej za kanwę filmu. Szkoda, że widz musi wpierw przecierpieć rzetelnie do bólu wykonane pierwsze półtorej godziny, choć to nawet w najgorszych dłużyznach obcuje się z sensownym średniakiem. Gold przegrywa głównie dlatego, że konkurencja wypada o niebo lepiej. McConaughey po raz drugi sparzył się na złocie. Jego najnowszy obraz nie zaskakuje, nie szokuje, nie bawi jakoś wybitnie, ale też nie zanudza na śmierć i tyle może niektórym fanom aktora wystarczyć.