Kong: Wyspa Czaszki – przedpremierowa recenzja widowiska Warner Bros. Pictures

O Kongu srebrny ekran nie zapomina, bo to maskotka czasów wielkiego kryzysu, złotej ery kina i zbiorowego, nostalgicznego snu złożonego z celuloidu. Choć nie pojawia się ostatnio za często na ekranie, raz na jakiś czas ktoś go wygrzebie, odkurzy mu genezę (dwa razy zdarzyło się to również na rynku japońskim), a następnie – ponownie porzuci na kilka dekad. Tym razem jest inaczej, ponieważ scenariusz Kong: Wyspa Czaszki powstał na pośpieszne zamówienie, a pierwszą jego wersję napisała osoba odpowiedzialna również za Godzillę z 2014 roku. Jest w tym głębszy cel, bo to druga produkcja Legendary Studios (tym razem wespół z Warner Bros), która w założeniu ma prowadzić do konfrontacji największych potworów. To oczywiście na zimno wykalkulowany projekt, a komplementarność tych filmów może wydać się wymuszona. Pytanie tylko, czy wyciągając z tego producencką misję, zostaną nam zwarte historyjki, ale najnowszy film Legendary pozwala się uspokoić – małpiszon może już tyrnąć do japońskiego gadziego niszczyciela, umawiając się na rychły sparing.  

Kong Wyspa Czaszki 1

Historia zaczyna się w roku 1973. Na świeżo odnalezioną wyspę rusza misja badawcza, którą kieruje pułkownik Packard. Nie zdołał jeszcze otrząsnąć się po bęckach w Wietnamie i ciągnie za sobą zaufaną kompanię, nie domyślając się, że prowadzi ją w paszczę kolejnego, śmierdzącego napalmem oraz przemoczonymi ciuchami piekła. W grupie badawczej, oprócz naukowców czy wojska, zagrzali miejsce również amerykańska fotoreporterka oraz waleczny najemnik, i to właśnie z nich robi się protagonistów. Już na progu otoczonej barierą wyspy wita wszystkich ogromna, kilkudziesięciometrowa małpa, oficjalny bóg i opiekun Wyspy Czaszki. Kong okazuje się jednak nie być największym zagrożeniem zbłąkanych ludzików, ponieważ na wyspie aż roi się od przerośniętych maszkar. I tak to wszystko wygląda – w sumie tyle o fabule trzeba wiedzieć, bo sprowadza się do człowieczego surwiwalu i owych wielkich potworów rzucających się do swoich gardeł. Mitologia świata przedstawionego oczywiście składa się z większych i mniejszych głupotek, ale oryginalny King Kong też na szczytowych odkryciach antropologii raczej nie śmigał.

Kong Wyspa Czaszki 4

Celem nadrzędnym jest więc wpisanie Konga w świat potworów, który dzielony będzie wraz z Godzillą i wspomnianym już w filmie Edwardsa projektem Monarch. Na szczęście Kong: Wyspa Czaszki to autonomiczna, zdystansowana jeszcze póki co do eksploatacji franszyzy opowieść. Nawet i ramy czasowe, czyli lata 70., podkreślają prym Konga jako króla potworów, jeszcze dorastającego do konfrontacji z równie wielkimi istotami, ale dobrze poprowadzonego i zapowiadającego się na niezłego kozaka ekranu. O wielkiej małpie wiemy wszystko, co musimy, a są to ciekawe informacje, jeśli oczekujemy balansu między tradycją a rewizją. Dołóżmy do tego czarujących bohaterów, których jednowymiarowość nie razi, jeśli nie zapomni się, że wyciągnięte są wprost z powieści awanturniczych i to z epoki, kiedy takim uproszczonym konstrukcjom dużo uchodziło płazem. Tom Hiddleston gra Johna Conrada (do tropów Czasu apokalipsy czy Jądra ciemności za chwilę wrócimy) bez większego przepisu na wielkość, ale nie oczekujemy od niego więcej niż dostaliśmy. Brie Larson jako zachwycona Wyspą Czaszki pani fotograf o hipisowskim światopoglądzie jest świetnym nośnikiem dla widza, któremu udziela się ta fascynacja pięknem, różnorodnością oraz magicznością przedziwnego ekosystemu. Zapada natomiast w pamięć John C. Riley, który jest czymś więcej niż przerywnikiem komediowych treści, w przeciwieństwie do naukowca granego przez Johna Goodmana, dla którego czasu na rozwinięcie najwidoczniej zabrakło. Mamy też Samuela L. Jacksona, ważnego dla wielu zwrotów fabularnych, choć średnio odkrytego przez scenariusz, a także brygadę zapadających w pamięć twarzowców, którym całkiem blisko do kultowości postaci z Predatora. Mięso armatnie, ale takie, z twarzą właśnie, więc gdy Kong zdepcze tego czy tamtego, jakiś ciężar dramatyczny ta sieczka jednak ma.

Kong Wyspa Czaszki 7

Ogląda się ich dobrze, ale nie ma co kłamać, że w tym filmie chodzi wyłącznie o przerośniętego, bijącego się w pierś i ryczącego siłą stu statków parowych małpiszona. Reżyser, Jordan Vogt-Roberts, ukazuje go w pełnej krasie już w czasie pierwszej akcji na wyspie, nie bawiąc się w leniwej ekspozycji i stopniowanie napięcia. Kamera spaceruje po tych dżunglach i górach blisko pleców potwora, pozwala poznać nam jego świat, a także motywacje. Nie uwierzyłbym w tego Konga, gdyby efekty specjalne były gorszej jakości, bo film niekiedy jest blisko granicy dzielącej wizualny majstersztyk od kiczu. Nie jestem przekonany do tych wielokrotnych cytatów z Czasu Apokalipsy, zarówno na poziomie tekstu, jak i grafiki, ale trzeba przyznać, że dzięki temu jest przynajmniej jakoś. Momentami sprzedawane jest drobne kłamstewko, że chodzi w tej historii o nieustanną wojnę w sercu, traumy, przywoływanie apokalipsy na własne życzenie i przywracanie balansu naturze, ale Wyspę Czaszki definiują raczej sceny, w której wkurzony Kong rozrywa gołymi łapami ośmiornicę, a potem wciąga jej macki niczym włoską pastę. Taki to jest film. Kong rządzi, Kong bije. I bardzo dobrze. 

Źródło ilustracji wprowadzenia – materiały prasowe

Redaktor

Z wykształcenia polonista i kulturoznawca. Stworzyły go filmy, może go też zabiją.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?