Na pewno po swojej oficjalnej premierze Wściekłość braci Węgrzyn będzie wielokrotnie porównywana do innej produkcji, utrzymanej w podobnej konwencji, również oszczędnej w przekazie i skupionej na losie jednego bohatera. Próba nieodwoływania się do filmu Locke z 2013 roku w reżyserii Stevena Knighta byłaby zresztą wyzwaniem, bo oprócz pomysłu wyjściowego, zapożyczono tutaj za dużo, aby zachwycić się konceptem.
To jest tak: postać grana przez Toma Hardy’ego jedzie samochodem, a bohater wykreowany przez Jakuba Świderskiego biegnie. Największe różnice. Cała struktura opowieści zamyka się w tej podróży. Pierwszy ma na głowie rozpadające się małżeństwo, drugi też. Międzyczasie telefonicznie dobijają się do nich ludzie z pracy (w obu przypadkach – to kluczowe dla ich kariery sprawy), kochanka i najbliższa rodzina. W czasie jednej przebieżki wali się więc ich małżeństwo, życie zawodowe, a także dochodzi do bolesnej rewizji młodości. Wygodniej jednak gapić się na Brytyjczyka Locke’a niż naszego, rodzimego Adama, warszawskiego prezentera telewizyjnego. Trzeba jednak zostawić te porównania, aby przyjrzeć się temu, co w dziele braci Węgrzyn naprawdę nie wyszło, bo „chyba chcieli dobrze” to idealna ocena w skali od „ciekawa inspiracja” do „naprawdę świetna rzecz”. Chyba chcieli dobrze, bo podobnych historii nigdy za mało, a kino powinno wycinać te decydujące, newralgiczne momenty z życia pełnomięsistych ludzi, jeśli rzeczywiście tacy są.
Zresztą nietrudno odpowiedzieć na pytanie, czemu wybrano taką konwencję. Podążanie za jednym aktorem i przedstawienie zamkniętej opowieści zaklętej w krótkim odcinku czasu pokonuje producenckie ograniczenia, wynikające z braku lokacji i statystów. Łatwiej jest również skupić się na prowadzeniu jednego aktora. Ryzyko nie jest wcale małe, ale nagrodą za nie jest zwarta opowieść, taka konsekwentnie rozwijająca postać, na której szansę ma wybić się aktor. Trzeba wówczas zawierzyć jego charyzmie, magnetyzmowi, a przede wszystkim zdolności do zniuansowanej gry aktorskiej. Twarz mówi w tym przypadku tyle samo co zdania. Jakub Świderski nie wciela się w przyjemniaczka, a jego Adam jest wypełniony konfliktami wewnętrznymi, niektóre zarysowane są naturalnie, a inne wykładają niezwykle deklaratywne nawet jak na standardy amatorskiego kina dialogi. Co prawda w tle słychać głosy z drugiej strony słuchawki, ale wrażenie, że Adam rozmawia sam ze sobą, utrzymuje się do końca seansu. Myślę, że Świderski sprawdza się lepiej w interakcjach, a nie w aktorskiej solówce. Bracia Węgrzyn zapomnieli, że serwują nam opowieść jadącą na ciągłym, intymnym, nieznośnym zbliżeniu, a katastrofa następuje wtedy, gdy chcemy, aby jakaś twarz zniknęła z ekranu. Nie winiłbym jednak za to jedynie aktora, ale właśnie – koncept, który przerósł również możliwości scenopisarskie.
Drugim, ważnym bohaterem jest miasto i za jego ożywienie warto pochwalić operatora i montażystę. Jest to Warszawa zbudowana z leniwego cementu i groźnego szkła. Wierzymy w nią, w przeciwieństwie do rozterek Adama. Wojciech Węgrzyn nie przekombinował z obsmarowaniem lokalizacji złowieszczością, bardzo naturalnie wypadają te ulubione przez niektórych pobocza przy mocno uczęszczanych trasach, pasuje to do korporacyjnego warszawofila, który nawet podczas treningu nie może stracić z oczu widoku Pałacu Kultury. Adam trzyma się wylotówek, zjazdów i rozjazdów, ale też celowo komplikuje sobie życie. W pewnym momencie dochodzi do usterki otaczającej go rzeczywistości, ponieważ mężczyzna z okolic Świętokrzyskiej teleportuje się na Białołękę, choć nie rozpoczął biegu w tym kierunku, a po drodze spotyka go nadmiar przygód. Jedną z nich jest spotkanie drecholudzi, którzy – jakżeby inaczej – chcą go „skroić” z butów treningowych, rzucając przy tym oklepanymi wulgaryzmami w stylu „pies cię srał” czy „ideolo”.
I tutaj właśnie ostatni zarzut wobec postaci właśnie – nie wierzę w nie, a nawet, jeśli na chwilę w nie wierzę, to nie lubię. Kochanka jest tutaj lubieżna i głupkowato-garłata, matka neurotyczna, koledzy z pracy zawistni, a szefowie wulgarni, a przy tym niebezpieczni, a zdradzana żona naiwna oraz rozedrgana. Gdyby podczas tego całego najważniejszego sprintu Adam zaczął odkrywać się jako prawdziwie skonfliktowana ze światem postać, której chce się kibicować, może nie byłyby to tak nieznośne do wysiedzenia dziewięćdziesiąt minut seansu. Bracia Węgrzyn chcieli dobrze, ale gdy w pewnym momencie, podczas pośpiechu i składaniu swojego życia przez telefon, Adam upada, trzymamy kciuki, aby ktoś pomógł mu wstać i zainstalował przy okazji aplikację Ubera. Zresztą niekoniecznie ją, bo nawet i zwykła taksówka, zwijająca sprintera do domu, sprawiłaby, że cały ten bieg nie byłby potrzebny.
Ilustracja wprowadzenia: mat. prasowe