Z ojcem za pan brat!
Już pierwsza scena z filmu Dlaczego on? natychmiastowo pozbawia widzów złudzeń na temat, z jakim dziełem będą mieć do czynienia – typową hollywoodzką komedyjką pozbawioną smaku i schlebiającą jedynie najbardziej niewybrednym lub, ujmując to bez ogródek, prostackim gustom. OSTRZEŻENIE! Poziom głupoty przewyższający zalecany przez lekarzy! Dalsze czytanie grozi trwałym uszczerbkiem na zdrowiu! Dalej tutaj jesteście? Cóż, nie mówcie później, że Was nie ostrzegałem…
Stephanie Fleming to młoda, utalentowana dziewczyna, przed którą przyszłość rysuje w naprawdę pięknych barwach. Jest dumą całej rodziny, a w szczególności jej głowy – Neda. Niestety złudne wyobrażenie o córce pryska w dniu urodzin seniora, kiedy do jej pokoju wbija się nieokrzesany chłopak, zmieniając trwającą transmisję wideo w niesmaczny i kompromitujący wypadek podczas wspólnej kolacji Flemingów i ich najbliższych przyjaciół. Co robi Stephanie? Postanawia zapoznać swoich rodziców z jej pierwszym, poważnym facetem i od tej chwili zaczyna się wątpliwa dla kinomanów zabawa…
Największym problemem Dlaczego on? jest, co wydaje się wręcz kuriozalne, poziom humoru balansujący na krawędzi dna. Tak, dobrze myślicie, to ten rodzaj kina, podczas którego musicie wyłączyć myślenie, dając odpocząć szarym komórkom, inaczej nie dotrwacie do finału projekcji, czyli najlepszego elementu omawianego obrazu… O tym jednak rozpiszę się nieco bardziej dopiero za chwilę. Zatem humor opierający się w większości na wulgaryzmach czy seksualnych aluzjach nie uczyni z przeznaczonej dla dorosłych komedii zabawnego widowiska, w którego trakcie widzowie będą się tarzać po podłodze ze śmiechu, oj nie. A chyba z takiego właśnie założenia wyszli scenarzyści obrazu. Do filmu napchano ogrom w teorii śmiesznych, w praktyce jednak jedynie sporadycznie, scen, do tego często luźno powiązanych i niemających w zasadzie wpływu na główną linię fabularną czy ostateczną wymowę dzieła, a ta jest z grubsza naprawdę warta odnotowania. Twórcom nadzwyczajnie brakowało świeżych pomysłów, ponieważ powielają znane motywy z innych obrazów – z tatuśka zróbmy sztywnego konserwatystę, a z chłopaka dziewczyny prawdziwego świra-miliardera, podkręconego niemal do ostatniej śruby i nieważne, że czasem wątpliwości stwarza fakt, jak tak, z założeń omawianego filmu, inteligentny człowiek specjalizujący się w informatyce, który przecież dorobił się ogromnego majątku, może być takim durniem w pozostałych kwestiach. A co ze scenariuszem? Zapomnijcie o nim – streścić go można w jednym prostym zdaniu: Rodzice pojechali odwiedzić swojego przyszłego zięcia, i tyle w dyskusji. To boli; scenarzyści sprawiają widzom w ramach podziękowania za wydane na ich produkcję pieniądze prawdziwe cierpienie – nie wiem, jakim trzeba być masochistą, aby na nie się dobrowolnie zgodzić.
Jedyny śmiech pojawiający się w trakcie seansu twórcy zawdzięczają dwóm naprawdę genialnym aktorom, którzy robią, co w ich mocy, aby tchnąć życie w słabo zarysowane postaci, będące wynikiem produkcji klonów. James Franco to naprawdę utalentowana gwiazda, posiadająca niekwestionowane zacięcie komediowe. Zestawiając go ze znacznie poważniejszym i równie zdolnym Bryanem Cranstonem, twórcy uzyskali wyraźny kontrast. Aktorzy wzajemnie się napędzają, jest pomiędzy nimi chemia, a dynamizm tej relacji świadczy o się sile produkcji – jednej z nielicznych. Zresztą, mimo iż obaj dostali skutych okowami schematyczności i wypełnionych stereotypami bohaterów, to Lairda i Neda nie sposób nie polubić, a ich infantylne i niedorzeczne perypetie można jakoś znieść bez ciągłego zapijania alkoholem oglądanych fragmentów obrazu. Mistrzowskie aktorstwo widać w scenie z niedziałającą, japońską toaletą. To naprawdę niezwykle żenujący i nieśmieszny fragment filmu, ale mina Cranstona potrafi zwalić z nóg, a jego wrodzona charyzma zdziałać cuda i uratować ten niezręczny nie dla bohatera, lecz widzów moment. Oczywiście występujące w obrazie postacie przerysowane są granic możliwość, jednak w tym zalewie głupot nie mogło być zwyczajnie inaczej. Reszta obsady stanowi tutaj tło, łącznie z Zoey Deutch, będącą tylko ładną twarzyczką potrzebną do zwabienia na seans męską część publiczności.
Produkcję ratuje poniekąd jej dojrzały morał. Swoje dzieło scenarzyści podsumowują następującą konkluzją: Każdy sam steruje własnym życiem, a ludzi nie należy oceniać zbyt pochopnie, po pozorach wynikających z ich ubioru, zachowania czy stylu życia, lecz postarać zajrzeć w ich głąb, a co za tym idzie, dać im szansę zaistnienia i pokazania się z wielu stron. Na przykładzie głównej bohaterki możemy zaobserwować, że nadopiekuńczość i niepożądana ingerencja w czyjeś życie może doprowadzić do licznych kłótni, czego konsekwencją może być nawet rozpad rodziny. Czasem powinniśmy bardziej uwierzyć swoim wychowawczym zdolnościom i dać naszym najbliższym nieco więcej wolności – Stephanie nie zniszczyła własnego życia i, pomimo iż się zakochała, to ciągle stała za jej ukochaną familią. Z kolei rodzice niekiedy powinni przyznać się do tego, że boją się o pociechy, a w związku z tym obawiają się domu bez nich i puszczenia ich w otwarty świat. To nic nadzwyczajnego, naturalne uczucie. Jednakże nie powinni oni za dzieci podejmować życiowych decyzji i utrudniać im założenia własnych familii. Zamiast tego spróbować zaakceptować ich wybory, zrozumieć je, spojrzeć z perspektywy dzieci na całą sytuację, omówić ją i doradzić, a ostatecznie wesprzeć swoich potomków w podjętych przez nich działaniach. Teraz to te ukochane dzieci, dorośli już ludzie, zaczynają swoją własną przygodę, zwaną życiem. Nie brakuje tutaj też mowy o tolerancji i akceptacji, lecz to wszystko zostało już niejednokrotnie powiedziane w innych obrazach i nie warto tych zagadnień ponownie omawiać przy okazji produkcji Dlaczego on?.
Dlaczego on? naprawdę trudno ocenić jako całość. Film posiada naprawdę niezłe elementy, przede wszystkim świetne aktorstwo Jamesa Franco i Bryana Cranstona, a także ciekawy morał traktujący o akceptacji i dojrzewaniu, czy bystrą, końcową refleksję odnośnie życia. Jednakże nie sprawdza się praktycznie zupełnie jako komedia. Niestety twórcy realizując swoje dzieło, poszli na łatwiznę, marnotrawiąc genialnych aktorów, którzy robią, co mogą, aby rozbawić widza i odnaleźć się w tym rozgardiaszu niespełnionych pomysłów i luźno poukładanych scenek, tworząc typową amerykańską produkcję wyłącznie dla niewybrednych widzów, mogących oglądanemu obrazowi naprawdę wiele wybaczyć. Jeśli więc lubujecie się w tanich żartach opierających się w większości na seksie i potraficie wyłączyć myślenie na całe dwie godziny, to jest propozycja wręcz stworzona dla Was. Reszcie polecam wybrać coś bardziej ambitnego lub sięgnąć po nieco starsze komedie. Mogą być równie głupie, co ta omawiana przeze mnie, ale z pewnością będą wykonane z większą pasją i mniej odtwórcze. Nie polecam.
Źródło ilustracji wprowadzenia – materiały prasowe