Pierwszy efekt współpracy reżysera z Robertem De Niro, która dała obu Panom miejsce w panteonie Hollywood. Rolę, która w późniejszej twórczości Scorsese przypadała raczej Joe Pesciemu, pełni tutaj Harvey Keitel. Wciela się on w Charliego, młodego początkującego gangstera, któremu w drodze na szczyt mocno przeszkadza znajomość i przyjaźń z zadłużonym cwaniaczkem Johnnym Boyem (De Niro), którego musi wiecznie ratować z mniejszych lub większych opresji. Choć jest to film bardziej kameralny, niż te stworzone przez Scorsese później, to widać tutaj już gigantyczny potencjał. Znakomite aktorstwo, angażujące historia i zakończenie, które dla każdego będzie mocnym łokciem w podbrzusze. Jeśli współpraca aktora z reżyserem tak się zaczyna, to trudno się dziwić, że potem długo się nie kończy i pełna jest wszelkiego rodzaju nagród branżowych.
Kolejna pozycja na liście przedstawiającej najlepsze filmy Martina Scorsese to Wściekły Byk. To nie jest film sportowy, to nie jest film o boksie. To skomplikowany dramat o człowieku, który zdobył najwyższe laury, ale w życiu był chyba jeszcze groźniejszy i bardziej nieobliczalny, niż w samym ringu. To fantastyczna, nagrodzona drugim w karierze Oscarem kreacja Roberta De Niro, który po „Wściekłym Byku” potrafił podobno boksować tak świetnie, że bez problemu byłby w stanie załapać się na jakiś zawodowy kontrakt. A poza ringiem, wraz z towarzyszącym mu Joe Pescim, jako popadający w obłęd i niezrównoważony psychicznie wariat wypadał jeszcze lepiej. Choć jest to film do zobaczenia tylko raz w życiu, rzadko kto chciałby do tego przygnębiającego dramatu wracać. Ten jeden raz jest jednak obowiązkowy.
O ile o poprzedniej pozycji mówiłem jako o filmie na raz, o tyle do ostatniego jak do tej pory filmu Scorsese wracać można wielokrotnie. Bo „Wilk z Wall Street” to trzygodzinna orgia emocji, kapitalnych dialogów, rewelacyjnej gry aktorskiej i scen, które będziemy pamiętać jeszcze bardzo długo po seansie. Nikomu pewnie nie trzeba przypominać, ile trwało pierwsze bliższe spotkanie Jordana z Naomi, albo jak wielką siłę do działania dał naćpanemu maklerowi Popeye, wcinając szpinak. Narracja, podobnie jak w gangsterskich klasykach reżysera, zarzuca widza ogromem wydarzeń w tempie karabinu maszynowego, nie dając ani sekundy wytchnienia. Mimo to, „Wilk z Wall Street” nie męczy. Zabiera trzy godziny z życia w tempie ekspresowym, serwując przez cały ten czas czysty miód. Historia Jordana Belforta nie wzrusza, nie dołuje, nie jest oceniana. Jest po prostu najczystszą rozrywką. Bo choć moralność tego bohatera to kwestia mocno wątpliwa, to koniec końców każdy chciałby być „Wilkiem z Wall Street”.
Scorsese, De Niro i Pesci. To już chyba w przeszłości musiało być nudne, że gdy Ci trzej panowie spotykali się na planie jakiegoś filmu, zawsze wychodziło z tego arcydzieło. Tak było również w tym przypadku, gdy jeden z nich zajął się zarządzaniem największym kasynem w Las Vegas. To, co odróżnia ten film, to fakt, że mimo iż współpraca tego trio wypada znakomicie, to jednak ekran potrafi im ukraść Sharon Stone, w roli wiecznie pijanej Femme Fatale, miłości granego przez De Niro Sama. Ich relacja napędza ten znakomity obraz, jest przyczyną wszystkich problemów bohatera, ale także największą z jego obsesji. Kolejna, trzygodzinna kinowa uczta.
Czas na klasyka absolutnego. Opowieść o tym, jak weteran wojny w Wietnamie, Travis Bickle (chyba najlepszy w karierze występ Roberta De Niro), zatrudnia się jako taksówkarz a jeżdżąc podczas nocnych zmian ogląda cały brud, „robactwo” i zło Nowego Jorku, to kino totalne, w którym główny bohater przemienia się ze sceny na scenę, coraz bardziej będąc przekonanym że może zostać ostatnim sprawiedliwym, potrzebnym temu miastu. Kino nieefektowne, ale doszczętnie i całkowicie angażujące widza, a także od początku do końca fantastycznie zrealizowane. Ale nie tylko De Niro jest tu genialny, znakomita jest również czternastoletnia Jodie Foster. Zakończenie jest jak bardzo mocny cios w głowę i to łopatą. Ani troszeczkę się nie zestarzał, wciąż jest jednym z największych dowodów wielkości Martina Scorsese.
Na drugim stopniu podium film, w którym wszystkie charakterystyczne elementy stylu Scorsese są najbardziej dopracowane. Historia młodego Henry’ego Hilla, od dziecka zafascynowanego nowojorską mafią, którego pod swoją opiekę bierze gangster Jimmy Conway (Robert De Niro), to najbardziej wnikliwy portret mafii, jaki kiedykolwiek powstał, a przy okazji narracyjnie jeden z najlepszych filmów w historii X muzy. De Niro nachwaliłem się już w tym rankingu co nie miara, ale tak się składa że tutaj króluje Joe Pesci. Tommy DeVito, jego wybuchy, niezrównoważenie i szaleństwo, są odegrane wprost perfekcyjnie, a legendarne, improwizowane „Funny How?”, przeszło do historii oddając charakter tej postaci nawet lepiej, niż świetnie napisany scenariusz. Trudno w tym prawie dwuipółgodzinnym obrazie doszukać się jakichkolwiek wad, rozum i rozsądek podpowiada zatem, aby tworząc ranking najlepszych filmów Martina Scorsese, umieścić go na pierwszym miejscu. Ale jest jeszcze inne uczucie. A jak to się mówi, miłość jest ślepa, a serce nie sługa. I właśnie ta miłość, którą darzę ten jeden jedyny film, nie pozwala mi zakończyć tego rankingu inaczej niż…
Choć wymieniłem tutaj wiele arcydzieł, klasyków kina, filmów które przeszły do legendy, to jeśli chodzi o Martina Scorsese, moje serce zawsze najmocniej zabije dla „Infiltracji”. Remake klasycznego „Infernal Affairs” z Hongkongu to film, po którego każdym seansie czuję, jakby mistrz robił go na moje specjalne zamówienie. Jest tu absolutnie wszystko, czego szukam i co kocham w kinie. Kapitalna, ponad dwuipółgodzinna nerwówka, w której w każdej sekundzie boimy się o życie połowy bohaterów. Sami bohaterowie są fantastycznie wykreowani, niebanalni, niesztuczni, świetnie wpasowujący się w tę śmiertelną grę (dla mnie to życiówka DiCaprio). Świetne, odpowiednio „zamerykanizowane” względem wschodniego oryginału dialogi, rewelacyjny drugi plan, od Marka Wahlberga po Verę Farmigę i Raya Winstone’a, z których każdy wpisuje tę rolę w co najmniej TOP 3 swoich aktorskich dokonań. „Infiltracja” nie jest filmem wnikliwie portretującym swoich bohaterów, a raczej skupiającym się na napięciu i wydarzeniach, jednak robiącym to perfekcyjnie. Martin Scorsese za swą twórczość zasłużył na worek Oscarów, ale fakt, że tego jedynego dostał właśnie za ten film, pozostanie dla mnie symboliczny. Pozycja obowiązkowa, jeśli chce się poznać najlepsze filmy w reżyserii Scorsese.
ilustracja wprowadzenia: theguardian.com