W przypadku filmu Drake’a Doremusa tłumaczenie tytułu poskutkowało wartym uwagi przesunięciem akcentów. Amerykańscy Equals, czyli Równi, to członkowie futurystycznego, utopijnego społeczeństwa, których zrównuje ze sobą oparta na określonym, powtarzalnym rytmie dnia i wyprana z emocji egzystencja. Z kolei polscy Przebudzeni, to już nie ogół tego społeczeństwa, a dwie jednostki – Nina (Kristen Stewart) i Silas (Nicholas Hoult), którzy, zakochując się w sobie, prócz wyrzucenie poza margines wspólnoty, ryzykują przede wszystkim pozbawienie życia.
Reżyser bez wątpienia zadbał o określoną estetykę swojej produkcji – zdjęcia, gra świateł, muzyka, scenografia. Wszystko jest tu elementem spójnej narracji, złotą klatką, z której dwoje głównych bohaterów musi zbiec. Zadanie, przed jakim stanęli Stewart i Hoult, było zatem co najmniej niełatwe: stopniowo odsłaniać to, co dla człowieka najbardziej naturalne, a w tym przypadku zakazne, tłumione. W Przebudzonych nie o akcję przecież chodzi, choć tempo opowieści pod koniec nieco przyspiesza. O fabułę także nie, bo skojarzenia z innymi tego typu produkcjami nasuną się już po obejrzeniu zwiastuna. Na pierwszy plan miały wybić się emocje, potrzeba bliskości; zaburzyć sztucznie ustanowiony ład, przemówić do widza na tyle mocno, aby, zamiast koncentrować się na scenografii, myślał przede wszystkim o tym, co czują bohaterowie. I współodczuwał to wszystko.
Problem w tym, że ani Hoult, ani tym bardziej Stewart, nie mają w sobie niezbędnej w takich przypadkach charyzmy (dla porównania: niepozorna i niepokojąca jednocześnie Bel Powley, przy okazji każdorazowego pojawienia się na ekranie kradła show). Oglądanie ich być może nie sprawia fizycznego bólu, a sceny pierwszych, nieśmiałych zbliżeń robią wrażenie, jednak trudno powiedzieć o tak silnym oddziaływaniu na widza, by ten, zapatrzony w ekran, mocno zaciskał kciuki za powodzenie ich misji i powstrzymywał mrugnięcie (zamiast ziewnięcia), nie chcąc stracić ani jednego grymasu, wymiany spojrzeń czy dotyku. Mogło być elektryzująco, tymczasem powiedzmy sobie szczerze: jest w ich grze coś drętwego, raz przerysowanego, raz niedopracowanego, niedojrzałego i w efekcie niezbyt angażującego. Zapewne to kwestia indywidualnych preferencji, więc może do Was ta ekranowa para przemówi – razem i/lub osobno. Mnie nie zarazili.