Przebudzeni – recenzja DVD dramatu sci-fi ze Stewart i Houltem

W przypadku filmu Drake’a Doremusa tłumaczenie tytułu poskutkowało wartym uwagi przesunięciem akcentów. Amerykańscy Equals, czyli Równi, to członkowie futurystycznego, utopijnego społeczeństwa, których zrównuje ze sobą oparta na określonym, powtarzalnym rytmie dnia i wyprana z emocji egzystencja. Z kolei polscy Przebudzeni, to już nie ogół tego społeczeństwa, a dwie jednostki – Nina (Kristen Stewart) i Silas (Nicholas Hoult), którzy, zakochując się w sobie, prócz wyrzucenie poza margines wspólnoty, ryzykują przede wszystkim pozbawienie życia. 

Poważnym zagrożeniem dla przywróconej ludzkości równowagi w przedstawionym na ekranie świecie są uczucia. Ci, którzy zaobserwują u siebie pierwsze objawy ich nawrotu, natychmiast powinni zgłosić się na badania. Od rozdrażnienia, przez problemy z koncentracją, wahania nastrojów i nadwrażliwość na promienie słoneczne, aż po samobójstwo czy przyłapanie na współżyciu – te znaki „zdrowi” potrafią błyskawicznie zinterpretować; muszą, bowiem w towarzystwie kogoś, kto zaczyna przebudzać się ze zmechanizowanego trybu funkcjonowania, trzeba mieć się na baczności. Przynajmniej do momentu, kiedy prace nad wynalezieniem leku umożliwiającego unicestwienie groźnego wirusa wreszcie skończą się sukcesem. 
 
Gdy tak się dzieje, ani będący w pierwszym stadium Silas, ani jego ukochana, od dawna ukrywająca chorobę, nie mają powodów do radości. Jeżeli przebywający pod obserwacją mężczyzna zostanie wyleczony, będzie pamiętał, że kochał Nię, ale nie będzie już tego czuł. Jedyny ratunek to ucieczka – w jej zorganizowaniu pomagają reprezentanci podziemia zarażonych – Jonas (Guy Pearce) i Bess (Jacki Weaver), ale na drodze kochanków do szczęścia stanie kolejna, poza wynalezieniem antidotum, poważna przeszkoda. 
 
Obserwując surowy, zachowawczy, stechnicyzowany świat zamieszkujących szklane domy bohaterów Doremusa ma się wrażenie, jakby został wypreparowany w warunkach laboratoryjnych. Postaci noszą białe uniformy, pozostają wierne ściśle określonemu zakresowi obowiązków i rozkładowi dnia, a przede wszystkim – nie wychodzą poza sformalizowany sposób odnoszenia się do siebie nawzajem. Instancją czuwającą nad posłuszeństwem ogólno przyjętym zasadom są przemawiające z ekranów i wszędzie mające swoich szpiegów reprezentantów władze; wystąpienie przeciwko nim kończy się w najlepszym razie odizolowaniem, w najgorszym – nakłonieniem emocjonalnie rozchwianego nieszczęśnika do popełnienia samobójstwa. 

Reżyser bez wątpienia zadbał o określoną estetykę swojej produkcji – zdjęcia, gra świateł, muzyka, scenografia. Wszystko jest tu elementem spójnej narracji, złotą klatką, z której dwoje głównych bohaterów musi zbiec. Zadanie, przed jakim stanęli Stewart i Hoult, było zatem co najmniej niełatwe: stopniowo odsłaniać to, co dla człowieka najbardziej naturalne, a w tym przypadku zakazne, tłumione. W Przebudzonych nie o akcję przecież chodzi, choć tempo opowieści pod koniec nieco przyspiesza. O fabułę także nie, bo skojarzenia z innymi tego typu produkcjami nasuną się już po obejrzeniu zwiastuna. Na pierwszy plan miały wybić się emocje, potrzeba bliskości; zaburzyć sztucznie ustanowiony ład, przemówić do widza na tyle mocno, aby, zamiast koncentrować się na scenografii, myślał przede wszystkim o tym, co czują bohaterowie. I współodczuwał to wszystko. 

Problem w tym, że ani Hoult, ani tym bardziej Stewart, nie mają w sobie niezbędnej w takich przypadkach charyzmy (dla porównania: niepozorna i niepokojąca jednocześnie Bel Powley, przy okazji każdorazowego pojawienia się na ekranie kradła show). Oglądanie ich być może nie sprawia fizycznego bólu, a sceny pierwszych, nieśmiałych zbliżeń robią wrażenie, jednak trudno powiedzieć o tak silnym oddziaływaniu na widza, by ten, zapatrzony w ekran, mocno zaciskał kciuki za powodzenie ich misji i powstrzymywał mrugnięcie (zamiast ziewnięcia), nie chcąc stracić ani jednego grymasu, wymiany spojrzeń czy dotyku. Mogło być elektryzująco, tymczasem powiedzmy sobie szczerze: jest w ich grze coś drętwego, raz przerysowanego, raz niedopracowanego, niedojrzałego i w efekcie niezbyt angażującego. Zapewne to kwestia indywidualnych preferencji, więc może do Was ta ekranowa para przemówi – razem i/lub osobno. Mnie nie zarazili

https://www.youtube.com/watch?v=Jc3AMOq0CMk
 
Ilustracja wprowadzenia: mat. prasowe 

Dziennikarz

Studentka czwartego roku Tekstów Kultury UJ.
Ze świata literatury najbardziej lubi powieści, ze świata muzyki - folk, ze świata kina - (melo)dramaty oraz indie. I Madsa Mikkelsena, oczywiście.

Więcej informacji o

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?