Szlak Appalachów to ciągnąca się przez dwa tysiące dwieście mil malownicza trasa, która łączy stany Georgia i Maine. Wyzwanie, jakim jest pokonanie tego odcinka, sławny pisarz, Bill Bryson (Robert Redford) decyduje się podjąć w towarzystwie nieokrzesanego przyjaciela sprzed lat, Katza (Nick Nolte).
Męska przyjaźń, męska wyprawa, męski świat. Jeśli macie wrażenie, że to już było, macie także rację. Wyreżyserowana przez Kena Kwapisa produkcja nie wychodzi poza ramy konwencji właściwej niedzielnemu pasmu popołudniowemu: jest przewidywalnie, lekko i średnio przyjemnie. Dech w piersiach zapierają tu bowiem co najwyżej widoki. Zła wiadomość dla wszystkich, którzy nie są entuzjastami odgrywającej tu niebagatelną rolę przyrody: trudno Wam będzie odnaleźć alternatywne źródła zachwytu. Poszczególne wątki są wtórne, gagi zwykle nieśmieszne, a zwroty akcji nie przynoszą oczekiwanego zastrzyku energii – przynajmniej nie widzom, bo bohaterom zdarzają się momenty tyleż spektakularnego, co zwykle krótkotrwałego odzyskania sił witalnych. Istnieje szansa, że to właśnie przez wzgląd na – choćby znikomą – sympatię do Billa i Katza (lub dla odtwórców tych ról), poczciwych staruszków z ciętymi językami, ciężkimi plecakami, zadyszką i chęcią wykazania się, powstrzymacie znużenie i dooglądacie film do końca. Oszczędnie wykorzystane w filmie utwory co prawda oddają przysługę atmosferze całości, nieśmiało wybrzmiewając w tle, nie pogłębiają jednak nad wyraz oczywistego przekazu i nie zapadają w pamięć na tyle, aby po zakończeniu seansu pamiętać choćby jedną z melodii.
Owszem, Redford wciąż ma w sobie nienachalny urok, a towarzyszący mu Nolte w roli rubasznego, podstarzałego bawidamka czuje się jak ryba w wodzie. Owszem, Emmę Thompson, ekranową panią Bryson, za żonę pojąć chciałby chyba każdy. Ale to trio zamyka zestawienie atrakcyjnych z punktu widzenia widza postaci. Uwagę zwracają może jeszcze tylko Mary Ellen (Kristen Schaal) jako irytująca turystka i Jeannie (Mary Steenburgen), właścicielka rodzinnego biznesu, uosabiająca pokusę, której może się nie ulega, ale którą z pewnością się pamięta. Niestety, każdą z tych postaci ktoś, gdzieś, kiedyś, w dodatku więcej, niż raz, zagrał; każdy schemat skądś już dobrze – może nawet aż za dobrze – znamy. Spodziewamy się, co będzie dalej zarówno wtedy, gdy chodzi o wątki humorystyczne, jak i wtedy, gdy atmosfera staje się bardziej nostalgiczna.
Zakończenie da się przewidzieć po kwadransie. I nie ma sensu ostrzegać w tym miejscu przed spojlerem, bo od początku wiadomo, że choć Bill jak mantrę powtarza, że nie pisze żadnej książki, a Katz, również z uporem maniaka, co rusz podkreśla, który z wątków zasługuje na opisanie, literacki twór upamiętniający tę wyprawę powstanie. Co więcej, zapewne stanie się bestsellerem. Zapomniany pisarz odzyska przychylność czytelników, niedoszły więzień nauczy się czerpać radość z uczestnictwa w lokalnym jarmarku. Ich przyjaźń odżyje tak samo, jak oni, bo przecież nieważne, czy uda im się pokonać szlak, najważniejsze, aby pokonali własne słabości. Szkoda, że w Pikniku z niedźwiedziami zabrakło urozmaicenia mocno utartych schematów, zarówno fabularnych, jak i charakterologicznych – może gdyby twórcy nie ograniczyli pola manewru dwojga bohaterów tabliczkami w stylu jesień życia, przewartościowanie i nigdy nie jest za późno na…, można byłoby powiedzieć coś więcej, niż tylko: znośne, ale mimo wszystko déjà vu.