Likasi – miasto położone w południowo-wschodniej części Demokratycznej Republiki Konga, słynące z przyjaznych warunków dla rozwoju przemysłu górniczego. Te dwa kryteria (położenie na kontynencie afrykańskim oraz bogactwo zasobów) wystarczają do tego, aby stać się obiektem zainteresowania światowych mocarstw politycznych. Tak jest dzisiaj i tak było w 1961 roku, gdy mieścina nosiła jeszcze postkolonialną nazwę Jadotville. To właśnie wtedy – podczas będących w kwiecie wieku Zimnej Wojnie i konfliktu w Kongo – odbyło się, słabo zakorzenione w publicznej świadomości, oblężenie irlandzkiego oddziału ONZ przez najemników kongijskiego premiera Moise’a Tshombe’a. Sześć dni około 150 żołnierzy odpierało masowe natarcia ponad 4 tysięcy członków lokalnych sił zbrojnych, nie ponosząc przy tym ani jednej straty w ludziach. Po przełamaniu oporu oraz wzięciu do czasowej niewoli, ich poświęcenie i ostateczna kapitulacja zostały „zamiecione pod dywan” jako szkodliwe dla opinii Organizacji Narodów Zjednoczonych. Honor zwrócił im irlandzki rząd dopiero w 2005 roku, uznając uczestników tamtych zdarzeń za bohaterów narodowych. W 2016 natomiast hołd postanowił złożyć Netflix, który zafundował środki na produkcję filmu Jadotville.
Scenariusz filmu, prócz odwoływania się do prawdziwych wydarzeń, bazuje na powieści Declana Powera o tytule Siege at Jadotville. Mimo to linia fabularna jest tożsama z prawdą historyczną, a adaptacja książki polega w głównej mierze na częściowym zaimplementowaniu treści dialogów pomiędzy postaciami. Komendant Pat Quinlan (Jamie Dornan) wraz ze swoim oddziałem zostają wysłani do miasta Jadotville, aby pomóc w ochronie miejscowej ludności przed nękaniem belgijskich oraz francuskich najemników dowodzonych przez Rene Falquesa (Guillaume Canet) i działających na polecenie kongijskiego dyktatora. Ich przybycie nie wzbudza jednak entuzjazmu ani tubylców, ani tym bardziej wojsk okupantów. Ta napięta sytuacja ostatecznie przeradza się w najazd lokalnych sił militarnych na posterunek Irlandczyków, który (z racji niezwykłego poświęcenia „Wyspiarzy”) skutkuje sześciodniowym oblężeniem ich pozycji. Bój zakończył się dopiero, gdy obrońcy wystrzelili ostatni dostępny nabój. W filmie, prócz wspomnianych wyżej aktorów, wystąpiły znane szerszej publiczności postacie pokroju Jasona O’Mary, Emmanuelle Seigner, czy przede wszystkim Marka Stronga. Czy obecność tak szanowanych osobistości w obsadzie aktorskiej z miejsca wpłynęła na jakość widowiska? Cóż…
Filmowcy (z młodym Richie Smythem na stanowisku reżysera) postawili sobie niezwykle ambitne zadanie – połączyć dokument historyczny z fabularną opowieścią Declana Powera. W takim przypadku niezwykle trudno jest zachować jednolitą spójność akcji, nie przewartościowując któregoś z tych elementów. Raz zatem powstanie czysta fikcja, a następnie film dokumentalny. Twórcy Jadotville popełnili jednak grzech opisany już w Apokalipsie św. Jana: „Obyś był zimny albo gorący! A tak, skoro jesteś letni i ani gorący, ani zimny, chcę cię wyrzucić z mych ust” . Produkcja ta nie jest bowiem ani dokumentem, ani filmem wojennym. Wynika to z faktu, iż w tych niecałych dwóch godzinach spektaklu chciano zawrzeć najistotniejsze cechy obu gatunków, nie bacząc na zachowanie sensowności konstrukcji fabularnej. Początek zdecydowanie sili się na przekazanie tła politycznego historii, jednak robi to na tyle chaotycznie i powierzchownie, że osoba nie zaznajomiona z danymi realiami przejdzie wobec pierwszych 30 minut obojętnie. Ten pośpiech w opisie świata przedstawionego wynika z tego, iż jak najszybciej planowano wrzucić widza w wir akcji. Problemem jest natomiast to, że same bitwy i całe oblężenie są (za przeproszeniem) nudne jak tapeta w motylki. Schemat walki do złudzenia bowiem przypomina ten z rodzimej Tajemnicy Westerplatte: bezmyślna masa wrogich wojsk wystawia się na odstrzał dobrze okopanych obrońców, a następnie wykonuje odwrót i wraca z większą liczbą materiału ludzkiego. I tak w kółko, dopóki Irlandczycy nie pozbędą się całej swojej amunicji. Taki scenariusz mógłby mieć nawet oparcie w rzeczywistości, gdyby nie realizacja scen bitewnych. Te bowiem przypominają raczej przyjacielski sparing w paintballa, aniżeli starcie dwóch antagonistycznych oddziałów militarnych. Sprawia to, że brakuje jakiegokolwiek napięcia, co dla filmu traktującego o konflikcie zbrojnym jest nie lada ujmą.
Zobacz również: Przełęcz ocalonych – polski zwiastun filmu wojennego Mela Gibsona
Tak jak wspomniałem, do produkcji zaaranżowano nie pierwszych lepszych aktorów, jednakże w ostateczności nie mają oni żadnego wpływu na odbiór dzieła. Doskonale wpisują się w mierność realizacyjną, „popisując się” albo fałszywym patosem, albo żenującymi próbami swobodnego podejścia do roli. Jak na dłoni widać również, gdzie sięgnięto do dialogów z książki, a gdzie starano się improwizować. Ten dyskurs powoduje, iż nawet niewprawione oko stwierdzi, że coś jest nie na swoim miejscu. Wygląda to trochę tak jakby uczeń, który nie posiada zdolności humanistycznych napisał wypracowanie przeplatając wzajemnie akapity napisane własnoręcznie z treścią rangi profesorskiej. Tak niestety nie powinna wyglądać pełnometrażowa produkcja, za której produkcję odpowiadało uznane studio filmowe.
Muzyka także nie stanowi mocnego punktu widowiska. Choć kompozytor nie wykonał złej roboty, to z całym należnym jego osobie szacunkiem, należy uznać, iż pomylił plany filmowe. Soundtrack przywodzi bowiem na myśl motywy znane z kina sensacyjnego, a nie wojennego. Ten fakt powoduje wzmocnienie efektu skołowania widza, któremu niedbałe skonsolidowanie treści, realizacji oraz muzyki całkowicie uniemożliwiają pełne zrozumienie przedstawionej sytuacji.
Żeby nie poprzestać na samych minusach, należy zwrócić Jadotville honor za podjęcie dotąd nie eksponowanego rozdziału w historii konfliktu kongijskiego. Prawdę mówiąc nie wiem, czy uzasadniona jest taka ilość zastrzeżeń do tej produkcji, skoro sam rząd irlandzki dopiero w 2005 roku zreflektował się bohaterom tamtej akcji. Jest to dość niewygodna i (z punktu widzenia przełomowości) mało istotna historia, która, gdyby nie pieniądze Netflixa, mogłaby nigdy nie ujrzeć światła dziennego. Problem jest tylko taki, że w tym wydaniu jest ona skierowana tylko bardzo wąskiego grona odbiorców, zaznajomionego z przebiegiem konfliktu w Kongo. Miłośnicy kina wojennego, bądź dokumentalnego zdecydowanie nie poczują się usatysfakcjonowani i odeślą Jadotville do krainy wiecznego letargu.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe