Recenzja „Darling” – filmu inspirowanego twórczością Romana Polańskiego

Bohaterką „Darling” – czwartej fabuły Mickeya Keatinga („Pod”) – jest bezimienna 20-kilkulatka. Tytuł filmu doskonale opisuje jej aparycję. Niepozorna, łagodna, cicha – to dziewczę do rany przyłóż. Właścicielka opustoszałego manhattańskiego apartamentu bez zastanowienia powierza anielicy opiekę nad budynkiem. Pod nieobecność kobiety zatrudniona zaczyna jednak tracić rozum. Dostrzega tajemne frazy, wyryte ostrzem na meblach. Czuje obecność intruzów, których nie ma. Wreszcie odkrywa szczelnie zamknięte pomieszczenie, za którego drzwiami kryje się jakiś niepojęty sekret. Tylko czy pomieszanie zmysłów Darling aby na pewno spowodowane jest wizytą w domu osnutym mrocznymi legendami?

darlin2

Keating nie bez powodu osadził akcję swojego nowego filmu w Nowym Jorku. Alienacja, a nawet kompletne oderwanie bohaterki od świata zewnętrznego na pierwszy plan wysuwa się nie tylko pomiędzy czterema ścianami upiornego apartamentowca, ale też na ulicach miasta. W ten sposób hołduje reżyser twórczości Abla Ferrary, którego „The Driller Killer” wciąż pozostaje jedną z bardziej sugestywnych wizji wielkomiejskich lęków. Prawdziwym homagium okazuje się jednak „Darling” w odniesieniu do trylogii apartamentowej Romana Polańskiego. Odwołanie się Keatinga do klasyki nie stanowi wcale pójścia na łatwiznę: reżyser w pocie czoła pracuje na sukces swojego filmu i przynosi to obfite plony. Wie też młody artysta, że gdyby nie geniusz Polańskiego, termin nowojorskiego horroru właściwie by się nie ukuł.

„Darling” to filmowy „slow burn” – horror, który oczekuje od widza bezwzględnego skupienia. Nie jest możliwym czerpanie z niego przyjemności przy braku wewnętrznego zdyscyplinowania. Choć wymagający, projekt dostarcza multum rozrywki: widz rozsmakowany w psychologicznym zaułku kina grozy uzna „Darling” za dzieło fascynujące, a nawet hipnotyczne. Ma to swoje uzasadnienie w warstwie plastyczno-warsztatowej. Zdjęcia autorstwa Maca Fiskena cechuje perfekcyjna symetria, a podziw jego pracy przez Keatinga pozwala nam delektować się wizjonerstwem operatora przez długie sekundy. Ujęcia na gustowne rekwizyty czy sztukateryjne wnętrza, goszczące w kadrze ciut dłużej niż powinny, odrywają nas na chwilę od właściwego świata, skupiając naszą świadomość na rzeczywistości ekranowej. Kiedy indziej – przeciwnie – obrazy przesuwają się przed oczami oglądającego w tempie przyprawiającym o epilepsję. Przed hipnotyzująco-psychodelicznym montażem Keating przestrzega odbiorcę już we wstępie filmu. Jego zabiegi techniczne stają się w pewnym momencie wtórne, lecz biegłości w wykonywanym fachu nikt mu nie odmówi: „Darling” czaruje artystycznym kunsztem, a nawet urasta do rangi najbardziej barwnego indie horroru ostatnich miesięcy – pomimo czarno-białej kolorystyki. Filmy takie, jak ten oglądać powinno się wyłącznie w kinie, na dużym ekranie.

Darling1

Poza aspektem psychologicznym Keating skupia się też na wątku nadnaturalnym. Demony – i wcale nie jest to spoiler – swoje źródło znajdują w postaci centralnej. Obrazy z chorej głowy – tak można by opisać „Darling” w najbardziej lakonicznym ujęciu. Obłęd bohaterki – mocno tchnięty „Wstrętem” – postępuje w miarę rozwoju akcji, by swoje apogeum osiągnąć w szokującym finale. Kolejnym filmowym podrozdziałom nadano adekwatne tytuły: „Thrills!!”, „Demon” czy „Inferno”. Darling, prędzej niż z fizycznym zagrożeniem, walczy z niebezpieczeństwem kryjącym się w jej własnym cieniu. Lauren Ashley Carter („The Woman”) sprawia, że przyglądamy się wędrówce dziewczyny przez odmęty szaleństwa z olbrzymim zainteresowaniem. Carter gra twarzą (w tym wielkimi oczami), którą potrafi powiedzieć więcej niż niejeden aktor ceniony za talent oratorski. Jej niepoczytalności nie ubierzemy w słowa – poplątałby się nam język. Keating za nieprzystającą uznał też rozbudowę psychologii nielicznych postaci drugoplanowych. Trafna to decyzja. Opinie krytyków, nazywających Carter „Audrey Hepburn horroru niezależnego”, wcale nie są przesadzone.

Koniec filmu zrodzi w niejednej skroni pytania: jaką krzywdę wyrządził bohaterce doktor Abbott, kto właściwie został zamordowany w apartamentowcu? Odpowiedzi są tu zbędne. „Darling” to film skupiony na bogatym stylu i obłędnym klimacie, nie na fabule. Fanów „Obecności” wynudzi prawdopodobnie seans tego ekscentrycznego tworu. Miłośników takich ubiegłorocznych niespodzianek, jak „Felt” czy „O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu” już wystarczająco do obcowania z filmem zachęciłem. Keating i Carter skrupulatnie pracują na tytuły ikon współczesnego horroru.

darling3

Stały współpracownik

Autor bloga HisNameIsDeath.wordpress.com

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?