American Satan – recenzja filmu z ładnym plakatem i… z niczym więcej

Nie będę Was okłamywała — od zobaczenia zwiastuna American Satan nie pałałam miłością do tej produkcji. Kino nigdy nie było szczodre wobec rocka. Niemalże każda próba flirtowania srebrnego ekranu z koncertową sceną kończy się niepowiedzeniem. Coś jednak zachęciło mnie do zobaczenia kolejnego filmu o początkującym zespole (i nie, nie był to fenomenalny plakat, w jaki prawdopodobnie kliknęliście wchodząc w moją recenzję). Główną rolę w produkcji gra Andy Biersack, wokalista jednego z najpopularniejszych zespołów rockowych na świecie. 27-letni frontman podbił serca fanów na całym świecie, włączając w to moją koleżankę. „Musisz zobaczyć” – zachęcała. Więc zobaczyłam i… w przeciwieństwie do niej nie zachęcam Was do seansu. Czemu American Satan nie jest dobrym filmem?

https://www.youtube.com/watch?v=mutMh1RMkCE

The Relentless są nowo powstałym zespołem dążącym do zaznania rockowego szczęścia w mieście aniołów. Początkowo każda ich próba kończy się niepowiedzeniem. Pewnej nocy, zrezygnowani, źli i obrażeni wybiegają z klubu, lecz drogę zachodzi im nie kto inny jak sam szatan. Bohaterowie długo nie zwlekają z zawarciem umowy z owym jegomościem, ale gdy dowiadują się, że muszą przekazać mu ludzką ofiarę sprawy zaczynają wymykać się spod kontroli. Śmierć zbiera żniwo w filmie kilkukrotnie. Niestety nigdy nie robi tego z rozmachem. Nieważne czy na ekranie widzimy śmierć bohatera, czy bezimiennej postaci — American Satan nie umie nas wzruszyć, choć bardzo próbuje. Andy, oprócz dźwigania problemów zespołu ma jeszcze swoje własne, prywatne problemy. Wyjeżdżając w nieznane składa swojej ukochanej obietnicę „No drugs, no sex — just rock’n’roll”. Oczywiście słów nie dotrzymuje, co było nie tylko przewidywalne do granic możliwości, ale i trywialne.

Oprócz głównego bohatera widz nie ma szans na poznanie żadnej postaci. Zupełnie tak, jakby reżyser krzyknął do odtwórców ról „no po prostu zagrajcie rockowców”. Gdyby nie to, że wszyscy nosili odmienne od siebie uczesanie nie miałabym w głowie nawet ich portretów – są tak bardzo nijacy. Za to poznać można Andy’ego, ale przez szkło powiększające, a nie mikroskop tak jak oczekuje tego każdy świadomy widz. Wiemy, że jest dobry (i nie taki jak reszta!), kocha swoją dziewczynę (i wszystkiego żałuje!), oraz że jego marzeniem jest wielkość. Niestety, te trzy cechy i buźka Andy’ego nie pozwoliły mi zaprzyjaźnić się z bohaterem. Sam muzyk wyglądał tak jakby czuł się w tej kreacji nieswojo i nie do końca wiedział co robić. Oczywiście, Biersack jest winny temu stanu rzeczy, ale cięgi za jego rolę powinien zebrać reżyser obrazu — Ash Avildsen. Od pierwszych kadrów na wierzch wychodzi to, że nie ma on ręki do tego fechtunku.

americansatan trailer1

American Satan to film, który ma problemy zarówno na polu technicyzm jak i scenariuszowym. Pozwólcie, że najpierw rozwinę tę pierwszą kwestię. Operator kamery prawdopodobnie nigdy wcześniej nie widział żadnego filmu. Brzydkie ujęcia poprzedzają brzydkie (i jeszcze brzydsze). No dobra, skoro zdjęcia zawiodły to może produkcje uratuje dźwięk? Przecież to film, którego sercem jest muzyka! Nic bardziej mylnego. Raz na jakiś czas dostajemy kilka sekund o wiele za głośnej oraz nieadekwatnej do charakteru danej sceny muzyki. Kolejnym puzzlem w tej układance są piosenki, które prawdopodobnie zostały stworzone tylko po to, by móc sprzedawać ścieżki dźwiękowe filmu na Amazonie. Już wspominałam o zagubionym w swojej roli Biersacku, ale to nie on jest aktorskim ewenementem filmu. Jest nim o wiele bardziej obyty w tym fachu John Bradley. Każde pojawienie się znanego z Gry o Tron aktora sprawiało, że moje oczy unosiły się w akcie irytacji. Bradley (w roli menadżera zespołu) próbuje z każdej sceny zrobić coś spektakularnego, nawet gdy scenariusz tego od niego nie wymaga. Nie ma nic gorszego od odtwórcy roli, któremu zależy bardziej na krytykach filmowych niż na samym filmie.

1766925 full

Oliwy do ognia dolał najważniejszy element każdego filmu — scenariusz. Początkowe sceny produkcji napawały mnie entuzjazmem. Łudziłam się, że może jednak twórcy nie pójdą łatwą ścieżką (jak bohaterowie American Satan) i pokażą nam udręki początkujących muzyków. Bądź co bądź poświęcenie wszystkiego dla życia w vanie nie jest proste. Przecież takie ryzykowne wycieczki najczęściej kończą się niepowiedzeniem, czemu twórcy nie mogli poświęcić temu kilka scen wypełnionych zadumą? Zdajecie sobie sprawę z tego ilu utalentowanych muzyków przechadza się ulicami Los Angeles w poszukiwaniu okazji do zaprezentowania swojego talentu (Ja nie, więc jak wiecie to napiszcie. Pewnie dużo)? Mimo tego, że twórcy rzucają po drodze kilka obietnic w rodzaju „będzie wam ciężko”, to szybko łamią je. Bohaterom nie jest ciężko. Od razu po przyjeździe do miasta czeka na nich praca (Andy pracuje w restauracji „na zmywaku”, ale jego przyjaciel z zespołu upolował sobie posadę sprzedawcy w sklepie muzycznym), a kilka tygodni po imprezowaniu pod znakiem Hollywood również i kariera. Ta przebiega zbyt dynamicznie. W jednej scenie nasi bohaterowie mają problemy ze znalezieniem prysznica, ale w drugiej opływają w pieniądze. Wiecie co dzieje się w trzeciej? Johnny postanawia zmienić swoje życie i idzie na odwyk. Spokojnie, to tylko jedna scena. Zaraz wszystko wróci do normy.

Ciężko było mi znieść oglądanie wątków obyczajowych w tej produkcji. Fatalnie napisany romans to jedno, ale American Satan nie poradził sobie nawet z wątkiem rodzinnym. Scenarzysta stwierdził, że tylko nowotwór matki Johnny’ego może go popchnąć do złych czynów, więc na początku produkcji jego rodzicielka wyznaje, że jest chora. Wszystko obyło się bez jakiegokolwiek drgnięcia ze strony fatalnej Denise Richards (laureatki Złotej Maliny). Mimo tego, że ten wątek dostał scenę zawiązującą go na supeł nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że już to gdzieś widziałam…

https://www.youtube.com/watch?v=IKRi1HloY4c

Nie, przepraszam. Nawet w najgorszym filmie na świecie ta scena miała mocniejszy emocjonalny impakt. Napotkane przez bohaterów postacie sypią ze swoich rękawów cytatami z pisma świętego, a główny bohater ma na nazwisko Faust – American Satan jest zbyt dosłowny. Podoba mi się alegoryczna puenta, jaką chce nam przekazać z ostatnimi ujęciami, ale co nam z odpowiedniej konkluzji, skoro cała droga prowadząca nas ku do niej była tak patetyczna?

Reasumując. American Satan nie jest dobrym filmem i choć wierzę w teorie Hawkinga mówiącą, że istnieje nieskończona liczba alternatywnych wszechświatów – nie wierzę w to, że istnieje wszechświat w którym ta produkcja jest dobra. A przecież mając tak popularne nazwisko jak Biersack w obsadzie reżyser mógł powiedzieć światu coś pięknego. Niestety podpisał cyrograf z diabłem, ale te zawsze mają jakiś haczyk. Owocem jego umowy było to, że stworzył film. Absolutnie tragiczny film.

Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe

Stały współpracownik

Nastolatka wychowana przez Hollywood. Uwielbia szeroko pojętą popkulturę i sztukę. Jeżeli spotkalibyście się na ulicy pewnie gloryfikowałaby Nintendo i gry ekskluzywne Playstation, a jakbyś poprosił ją o polecenie filmu to zasugerowałaby seans "The Florida Project". Wierny żołnierz batalionu Archie Comics.

Więcej informacji o
, , ,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zu pisze:

Film obejrzałam niedawno, za namową koleżanki, fanki Biersacka. Nie nastawiałam się na nic szczególnego i technicznie, pod względem gry aktorskiej majstersztyk to nie był, ale jeśli chodzi o całą resztę… zdaję sobie sprawę, że recenzja ma być nacechowana subiektywizmem, ale wielka szkoda, że autorka powyższych wypocin popatrzyła na film przez pryzmat „nie lubię, bo nie lubię i jest złe, bo jest złe” oraz osobistych niechęci do muzyka odgrywającego głównego bohatera, zamiast popatrzeć z otwartym umysłem i faktyczną chęcią zrozumienia. Pisze, że „napotkane przez bohaterów postacie sypią ze swoich rękawów cytatami z pisma świętego”, ale bardzo dziwne, gdyby tego nie robiły, skoro sypiące cytatami postacie są cielesnym, namacalnym ujęciem dobra i zła, a film ma skłonić ku refleksji o ich istocie i obecności w naszym życiu. Nazwanie głównego bohatera nazwiskiem Fausta określa jako zbyt dużą dosłowność, a ja nie mogę oprzeć się wrażeniu, ze gdyby nadano mu mniej dosłowne miano, grzmiałaby z recenzji, że w filmie odniesień do innych nawiązujących do cyrografu (na marginesie – tragiczna zbitka słów „cyrograf z diabłem” oznacza tyle samo, co „jagodzianka z jagodami” albo „puree ziemniaczane z ziemniakami”, kto przepuszcza na rzekomo poważną stronę taki język?!) tekstów kultury jest za mało. Przekaz filmu ma wymiar, którego autorka nie zrozumiała, być może zbyt głęboko jest ukryty i dociera tylko do osób zaznajomionych z muzyką, zdobywaniem popularności na kontrowersji, popularnym w showbiznesie szerzeniem antywartości i wszelkimi konsekwencjami, które za sobą niesie? Morałem nie jest to, że zły muzyk się nawrócił. Morałem jest nienamacalna forma zła, która kryje się w ideałach głoszonych od dziesiątek lat przez szafujące buntem, diabłem i demoralizacją muzyczne ikony. Która za sprawą nieskończonej potęgi muzyki wpływa na masy mocniej niż cokolwiek innego na świecie.
Obraz ujęty w filmie absolutnie nie jest patetyczny. Być może został niedostatecznie głęboko ugryziony, ale na osobach rozumiejących, co widzą, robi wrażenie i skłania do refleksji nad idolami, którzy kształtowali ich za dzieciaka oraz siłą broni, jaką jest muzyka. Soundtrack jest świetny i uderza w emocje, praca kamer bez zastrzeżeń, gra aktorska wybitna nie jest, ale widywałam po tysiąckroć gorszą w lepszych ogółem produkcjach.
Recenzja jest z założenia formą subiektywną, ale autorkę czeka jeszcze wiele lat, zanim dojrzeje do zrozumienia, że dziennikarski subiektywizm nie jest tożsamy z przejaskrawioną nagonką. Życzę otwarcia się na świat i lepszego warsztatu pisarskiego.

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?